Keth |
Mistrz Gry |
|
|
Dołączył: 30 Sie 2007 |
Posty: 4663 |
Przeczytał: 0 tematów
|
Skąd: Nibylandia Płeć: Mężczyzna |
|
|
|
|
|
|
Dnem niewielkiej kotlinki biegła rzeczka, jak co roku o tej porze niemal całkowicie wyschnięta. Mijające dziesięciolecie stało pod znakiem niebywale upalnego lata i tegoroczny sezon suszy nie odbiegał od normy, przez co porastające kotlinkę chaszcze pełne były suchych liści, a wysoka do kolan gęsta trawa przybrała niezdrowy odcień brązu. Kamieniste koryto potoku znaczyły gdzieniegdzie płytkie kałuże, połączone ze sobą wąskimi strumyczkami mętnej wody. W bajorkach trzepotały z pluskiem niewielkie kształty zdradzające obecność ryb dwudysznych, korzystających z ostatniej okazji do wytchnienia przed niebezpieczną wędrówką w poszukiwaniu innego wodnego zbiornika. Długie na łokieć ryby miały płaskie łby i wielkie oczy, w których zdawała się błyszczeć iskra niepokojącej inteligencji. Miały też smaczne białe mięso i nie tylko ludzie o tym wiedzieli.
Stojący na skraju koryta jaszczur przekrzywił głowę obserwując żółtymi ślepiami jedną z zatłoczonych rybami kałuż. Zwierzę stanęło słupka na swych silnie umięśnionych tylnych łapach, przez co dorównywało rozmiarami dorosłemu mężczyźnie, ale w kontekście masy ciała znacznie ludzki gatunek przewyższało. Śledzący zdobycz osobnik jeszcze nie zdążył osiągnąć dorosłości – świadczyły o tym pokrywające grzbiet kostne płytki o jasnej kremowej barwie, która po dwóch latach życia stwora zwykła przechodzić w ciemną żółć – a mimo to ważył już prawie sto dwadzieścia kilogramów. Chociaż zazwyczaj jaszczury te poruszały się na wszystkich czterech kończynach, potrafiły przemieszczać się również na tylnych nogach, korzystając z tej postawy przede wszystkim dla celów obserwacji otoczenia lub w walce z równorzędnymi dla nich drapieżnikami. Silnie upazurzone przednie łapy służyły im wówczas za bardzo niebezpieczną broń. Jedno szarpnięcie zakrzywionymi pazurami potrafiło wciągnąć nieostrożną ofiarę prosto pod pełną drobnych, ale ostrych jak brzytwa zębów paszczę, a ślina gada zawierała pewną wydzielinę o otępiających zmysły właściwościach, przez co nawet powierzchowne ugryzienie groziło poważnymi konsekwencjami. Masywny ogon pozwalał stworzeniu utrzymać w trakcie stójki równowagę, a jego bezpośrednie uderzenie miało w sobie dość siły, aby złamać człowiekowi rękę lub nogę.
Jaszczur znudził się najwyraźniej bezczynnością albo doskwierał mu głód, bo rzuciwszy spojrzeniem na prawo i lewo wydał z siebie ciche syknięcie i zeskoczył na dno koryta, lądując prosto w kałuży i rozchlapując na wszystkie strony wodę. Ryby wpadły z miejsca w szaleńcze ożywienie, miotając się niczym kawałki żywego srebra. Część z nich wyskoczyła na brzeg bajorka, zaczęła pełznąć jak najdalej od napastnika na swych miniaturowych, wciąż jeszcze słabo wykształconych odnóżach usytuowanych tuż za przednimi płetwami. Jaszczur zanurzył łeb w wodzie, pochwycił w paszczę kilka ofiar na raz, po czym zaczął miażdżyć zdobycz rytmicznymi ruchami szczęk.
Sto dwadzieścia kilo jego masy wybiło w błotnistym dnie rzeczki głęboką na pół metra dziurę, łapy stwora ugrzęzły w lepkim mule ograniczając na krótki czas jego ruchy. Zaabsorbowane posiłkiem zwierzę nie zwróciło na ten fakt uwagi.
Nie uszło to jednak uwadze kogoś innego.
Myśliwych było czterech. Żaden z nich nie skończył jeszcze osiemnastego roku życia, ale nie przypominali nastolatków ani budową ciała ani wyrazem zaciętych, przejmująco dorosłych oczu. Tkwili w chaszczach od świtu, pogrążeni w doskonałym bezruchu, nie ważący się poruszyć ani przemówić w obawie przed spłoszeniem zwierzyny. Ten dzień był dla nich szczególny, wyjątkowy pod każdym względem. Polowali rzecz jasna już wcześniej, ale zawsze w towarzystwie starszego wiekiem instruktora, który nie spuszczał ich z oczu i strofował na każdym kroku. Dzisiaj stanęli w obliczu próby, która miała z nich uczynić pełnoprawnych członków osady. Nobilitacja ta przynosiła ze sobą wiele korzyści, z których młodzi myśliwi jeszcze nie zdawali sobie w pełni sprawy: dawała im prawo głosu na obradach starszyzny i pozwalała na samowolne opuszczanie terytorium klanu bez zabiegania każdorazowo o zgodę kapryśnych przywódców.
Przybyli nad rzeczkę w nadziei na spotkanie z misiurami; gigantycznymi szczurowatymi o rozmiarach dawno wymarłych świń, które żerowały o tej porze roku w bardziej wilgotnych miejscach korzystając z ostatniej przed kulminacyjnym okresem suszy okazji do wygrzebania roślinnych pędów i ukrytych w wilgotnej ziemi insektów. Misiury nie gardziły świeżym mięsem, ale nie odziedziczyły po swych odległych ruchliwych przodkach ani ich zwinności ani zaradności, toteż większość zwierząt umykała poza zasięg ich pazurów pozostawiając niezgrabnym szczurowatym mniej atrakcyjne formy posiłków.
Czterech dobrze uzbrojonych młodych mężczyzn mogło sobie poradzić nawet z większym stadem misiurów, bo stworzenia te w przeciwieństwie do ludzi nie potrafiły wdrapywać się na drzewa i sprytny łowca z oszczepem mógł je bezkarnie razić ciosami broni zadawanymi z niższych gałęzi schronienia. Mięso misiurów nie uchodziło za rarytas, ale zawierało dość tłuszczu, aby zadowolić przeciętnego smakosza.
Tego dnia nad rzeczką pojawił się jednak inny drapieżnik. Jaszczury rzadko polowały w tym rejonie, ale dokuczliwa na południu susza sprawiała, że migrowały okresowo na północne terytoria, pozostając tam do początku sezonu deszczowego. Wraz z pierwszymi deszczami powracały na swe stare tereny łowieckie za lesistym masywem Besekydów, gdzie prawdopodobnie miały też lęgowiska.
Ludzie zdążyli się przyzwyczaić do ich obecności, odkrywając zarówno metody walki z rywalami na swych łowiskach jak i doceniając smak ich mięsa. Dochodzący do czterystu kilogramów żywej wagi samiec stanowił pokaźne źródło wysokokalorycznych posiłków, o ile pozwolił się wcześniej upolować, a nie było to łatwe wyzwanie nawet dla zaprawionych myśliwych. Sprytne gady z roku na roku stawały się trudniejszym przeciwnikiem, jakby wyciągając wnioski z błędów innych osobników swego gatunku.
Żerujący nad potokiem stwór był młody i niedoświadczony, co wieściło myśliwym spore szanse.
Łowcy tkwili w bezruchu dłuższą chwilę, nie mogąc się najwyraźniej zdecydować na atak. Podczas polowań grupowych stosowny moment zawsze wybierał instruktor, teraz jednak młodzi mężczyźni zdani byli wyłącznie na siebie. Pierwszy nie wytrzymał Krisu. Chłopak syknął znacząco przyciągając uwagę pozostałych łowców, zaczął poruszać rękami w gestach języka migowego. Język ten od zawsze stanowił element edukacji początkujących myśliwych w osadzie, chociaż członkowie starszyzny twierdzili, że w zamierzchłych czasach miał on całkowicie inne zastosowanie: przed Wojną służył jakoby za sposób porozumiewania się pomiędzy osobami o wadach mowy i słuchu. Obecnie kalectwo tego rodzaju trafiało się wśród członków klanu nad wyraz rzadko, bo prawa natury okrutnie eliminowały niepełnosprawnych mieszkańców osady – podczas polowań lub zbiorów owoców jako pierwsi ginęli od kłów drapieżników właśnie ci ludzie, którzy niedosłyszeli lub nie byli w stanie podnieść na czas alarmu. Użyteczny zatem system komunikowania przejęli myśliwi i strażnicy osady, kładący ogromny nacisk na umiejętność niemego porozumiewania się.
Krisu poruszył palcami lewej dłoni sygnalizując zamiar przejęcia inicjatywy. Nie czekając na odpowiedź towarzyszy chłopak prześlizgnął się za grupką blisko rosnących niewielkich drzew, starannie stawiając kroki i omijając grożące szelestem kępy trawy. Dotarłszy do brzegu błotnistego potoku przykucnął na moment za masywnym otoczakiem. Znajdował się jakieś piętnaście metrów od pożywiającego się w nieświadomości zagrożenia gada, odwróconego do łowcy ogonem. Zwierzę zanurzyło łeb w kałuży, zaczęło przecedzać przez zęby wodę wyłapując ryby. Krisu oderwał wzrok od jaszczura, spojrzał szybko w stronę towarzyszy.
Drugi myśliwy kiwnął głową na znak aprobaty dla Krisu. Gestami dłoni pokazał pozostałym dwóm członkom grupy, aby udali się w ślad za ich ukrytym przy otoczaku przyjacielem. Kilijan był nieco wyższy od pozostałej trójki i starszy zaledwie o kilka miesięcy. Z całego zespołu był też najbardziej porywczy i często nieco przeceniał swoje umiejętności; stąd też brało się jego częściej od imienia używane przezwisko „Bestia” – swym zachowaniem przypominał czasami zapędzonego w kąt drapieżnika. Usprawiedliwiała go jednak presja wywierana na młodzieńcu przez resztę rodziny: jego ojciec był jednym z najlepszych łowców i wojowników w osadzie i Kilijan bardzo chciał mu dorównać.
Uniósł pośliniony palec i sprawdził wiatr. Trzej pozostali łowcy skradali się cały czas pod wiatr, więc Bestia uznał, że dzięki małemu manewrowi odwracającemu uwagę stwora zdobędzie dla swych towarzyszy dość czasu na rzut oszczepem. Ta zdobycz warta była każdego wysiłku włożonego w grupowe działanie – nawet jeśli oznaczać to miało, że ktoś inny okryje się chwałą tego, który zadał śmiertelny cios.
Kilijan podrzucił oszczep w dłoni i zmrużył oczy spróbował oszacować odległość dzielącą go od zdobyczy. Był zbyt daleko, postanowił zatem podkraść się bliżej, wpierw jednak musiał odczekać, aż pozostali myśliwi podejdą bliżej ofiary.
Trzeci z myśliwych nazywał się Radek. Od zawsze uchodzący za młodziana w gorącej wodzie kąpanego, zwykł on robić dziwne i nie do końca przemyślane rzeczy, kiedy tylko pozostali myśliwi spuszczali z niego wzrok, a regularne lanie w wykonaniu zirytowanych kolegów jakoś nie umiało go z tej przypadłości wyleczyć. Przyczajony w kępie traw i obserwujący poczynania reszty łowców, doszedł znienacka do wniosku, że frontalny atak nie przyniesie żadnych rezultatów, a i zachodzenie ofiary od tyłu we trzech grozi jej przedwczesnym spłoszeniem. Młody myśliwy postanowił wziąć sprawę w swoje ręce i za nic mając sobie przekazany językiem migowym plan kolegów postanowił wspiąć się na pochylony ponad rzeczką pień rozłożystego drzewa. Ufny z zasłonę z zeschniętych liści i przewagę wysokości, chłopak był niezbicie przekonany, że nawet słysząc podejrzane odgłosy jaszczur nie będzie dość bystry, aby spojrzeć w górę, a to pozwoli młodzieńcowi na nieoczekiwany atak.
Jak pomyślał, tak też zrobił. Poruszając się ostrożnie po konarach zawieszonego nad potokiem drzewa i balansując trzymanym w prawej ręce oszczepem znalazł się ponad tkwiącym w wodzie zwierzęciem. Przykucnąwszy na grubej gałęzi spojrzał w dół i stwierdził, że jaszczur wciąż pozostaje nieświadomy obecności intruzów, a pozostała trójka wciąż skrada się na pozycje wyjściowe do ataku.
I wtedy do głowy wpadł mu szalony pomysł. Widząc się znienacka w glorii i chwale łowcy, który w pojedynkę ubił jaszczura, młodzieniec ujął mocniej oszczep i skoczył z gałęzi wprost na żerującego poniżej gada, mierząc ostrzem broni wprost w kark zwierzęcia.
Bieg wydarzeń nabrał raptownie szalonego pędu. Tylko Krisu spostrzegł na czas improwizację Radka, ale nie miał już żadnej możliwości, aby go powstrzymać. Młodzieniec spadł w dół niczym skrzydlaty drapieżca, prosto w koryto rzeczki.
Niecały metr od jaszczura.
W powietrze wystrzeliła fontanna wody i błota, zawtórował jej donośny plusk. Pod wpływem ciężaru własnego ciała mężczyzna wbił się w mulaste podłoże rzeczki, znikł na chwilę pod powierzchnią wody, aby dosłownie po sekundzie wyrwać się spod jej brudnej tafli. Był oblepiony od stóp do głowy mułem, błoto zalało mu oczy i uszy. Straciwszy nieoczekiwanie orientację, Radek zrobił rzecz oczywistą dla każdego człowieka, który znalazłby się na jego miejscu, metr od szponiastego drapieżcy.
Wrzasnął, a ponieważ usta również miał pełne błota, czysty zazwyczaj i dźwięczny wrzask przeszedł mu tym razem w bełkotliwy skrzek.
Prawdopodobnie to uratowało mu życie. Widząc przy sobie cudacznego stwora, który pojawił się znikąd pośród ogłuszającego plusku, śmierdzącego błotem i wydającego zdumiewające dźwięki podobne chwilami do jaszczurzego skrzeku, wielki gad dosłownie zgłupiał. Drapieżnik nigdy wcześniej nie widział czegoś podobnego, więc wygiąwszy w łuk swój łuskowaty grzbiet wysadził wielkim susem na brzeg rzeczki, posykując ostrzegawczo i podnosząc niepewnie szponiaste łapy.
Dostrzegając kątem oka Krisu, pędzącego poprzez koryto rzeczki z uniesionym oszczepem, krzyczącego coś niezrozumiale i chlapiącego na wszystkie strony spienioną wodą, Bestia wyprostował się i zamachnął z całej siły ramieniem. Posłany w kierunku ofiary oszczep przeciął powietrze niczym wiedziony na sznurku, ugodził gapiącego się na Krisu jaszczura w bok tuż pod jedną z przednich łap. Metalowe ostrze broni wbiło się głęboko w ciało stwora, po skórze zwierzęcia pociekła struga krwi. Gad wyprężył się raptownie, zaświergolił donośnie głosem, w którym więcej można było wyczytać wściekłości niż bólu.
Pierwszą ofiarą jego gniewu padł Radek.
Ponieważ przecierający nieporadnie oczy myśliwy znajdował się najbliżej drapieżnika, gad runął wprost na niego, skacząc ponownie w kałużę. Radek dostrzegł rosnący mu z przerażający szybkością w oczach kształt zwierzęcia na ułamek chwili przed atakiem. Nie mając szans na ucieczkę, w akcie skrajnej desperacji wyszarpnął noszony w pochwie na udzie nóż. Ostra jak brzytwa klinga błysnęła na sekundę w promieniach słońca.
Znajdujący się zaledwie kilka metrów od potwora Krisu ujrzał jak posykujący wściekle jaszczur uderza z rozpędu w ciało stojącego mu na drodze mężczyzny i wciska je pod spienioną powierzchnię wody. Próbując przytrzymać ofiarę w miejscu zdrową łapą, drapieżnik zanurzył pysk w wodzie, zaczął szarpać schwytanego w pułapkę człowieka. |
|