RPG online

Gry fabularne online

Forum RPG online Strona Główna -> Warhammer 40K -> Kącik literacki DH - tu się nie gra, tylko czyta! Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
PostWysłany: Nie 14:39, 23 Sie 2009
Freeks
Elokwentny gracz
 
Dołączył: 04 Sty 2009
Posty: 679
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Wrocław/Świdnica





No to się wkopałeś, bo i tłumaczenie zacne, jak i książeczką zapowiada się ciekawie. A wkopałeś się, gdyż domagam się dalszych części, a pewnie nie tylko ja Razz

Skąd u Cie takie literackie zacięcie? Wstawki fabularne trzymasz zawsze na najwyższym poziomie, teraz jeszcze ujawniasz talent jako tlumacz. Tylko podziwiać i zazdrościć Wink
Zobacz profil autora
PostWysłany: Nie 17:50, 23 Sie 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Mówiąc szczerze, to moja przygoda z pisaniem zaczęła się kilka lat wstecz (będzie chyba z dziesięć), w początkach istnienia portalu Gildia (późniejsza Nowa Gildia). Bawiliśmy się tam w pisanie opowiadań osadzonych w świecie Warhammera (notabene dwa z nich zostały opublikowane w miesięczniku Science-Fiction, co poczytuję sobie za największy w życiu sukces literacki). Potem w ramach pogłębiania znajomości języka angielskiego wpadłem na pomysł samodzielnego przekładu kilku posiadanych wówczas książek Black Library na język polski (również ku uciesze moich polskojęzycznych braci). Do dnia dzisiejszego udało mi się przetłumaczyć na nasz rodzimy język dwanaście kompletnych powieści ze świata WH40K (m.in. „Double Eagle”, „13 Legion”, 2-6 tom „Duchów Gaunta” i parę innych książek). Wrzucane na forum po kawałku „Gunheadz” to trzynasta powieść, którą zamierzam skończyć całkowicie, ale oprócz tego projektu walają mi się na twardzielu ćwiartki, połówki albo trzyćwiartki innych książek BL, których nie udało mi się jeszcze z powodu braku czasu ukończyć.

A trzy-cztery lata po rozpoczęciu tej zabawy pomyślałem sobie, że może spróbuję kooperować piórem samemu i stąd pojawił się pomysł na poprowadzenie pierwszej sesji PBF. Było to na obecnie już nieistniejącym forum Warmachine, a graliśmy w europejską wersję Fallouta. Kiedy forum padło ze względów technicznych, założyłem Online RPG-era i jak na razie całkiem nieźle nam tu idzie.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 9:03, 24 Sie 2009
Blaster
Elokwentny gracz
 
Dołączył: 05 Cze 2009
Posty: 168
Przeczytał: 0 tematów


Płeć: Mężczyzna





Keth napisał:
Do dnia dzisiejszego udało mi się przetłumaczyć na nasz rodzimy język dwanaście kompletnych powieści ze świata WH40K (m.in. „Double Eagle”, „13 Legion”, 2-6 tom „Duchów Gaunta” i parę innych książek).


Shocked Niesamowite. Jeśli tłumaczenia są na takim poziomie jak te co tutaj wklejasz to jestem naprawdę pod ogromnym wrażeniem.
Powinieneś nawiązać jakąś współpracę z polskim wydawcą.


Ostatnio zmieniony przez Blaster dnia Pon 9:03, 24 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:40, 24 Sie 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Och, nigdy nie traktowałem tego inaczej jak tylko zabawy oraz narzędzia w szlifowaniu języka angielskiego Wink Współpraca z wydawcą? Byłbym chyba najbardziej nieterminowym współpracownikiem z wszystkich możliwych Wink Popatrz, ile czasu musicie czasami czekać na zwykły prosty update!
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 21:38, 01 Paź 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





ROZDZIAŁ TRZECI (część trzecia)

GENERAŁ dywizji Gerard Bergen spojrzał na swój talerz z uczuciem odrazy. Czym było tak naprawdę to paskudztwo? Już danie otwierające bankiet okazało się kiepskie – faszerowany krab z dodatkiem orminu i kaprium – tak bogato doprawione, że żołądek Cadianina natychmiast zaczął się buntować, chociaż inni goście głównodowodzącego sprawiali wrażenie zachwyconych posiłkiem i nie szczędzili mu pochwał. A teraz służba należąca do świty deVriesa kładła na stół główne danie: trzęsące się niczym galareta kawały ciemnoczerwonego mięsa sprawiające wrażenie niebezpiecznie niedopieczonych. Adiutant Gruber pojawił się u boku deVriesa anonsując dumnie danie.

- Lekko podsmażone serce aurocha faszerowane marynowaną wątrobą groksa i pasztetem.

Zewsząd dobiegły natychmiast pomruki uznania, ale Bergen studiował zawartość swego talerza tak jakby podano mu do zjedzenia obcą formę życia. Posiłek zajmował całe naczynie błyszcząc wilgocią w świetle lamp, atakując nozdrza generała korzennym zapachem przypraw. Oficer miał szczerą nadzieję, że jego fałszywy grymas kulinarnego zachwytu zdoła zwieść głównodowodzącego. Podniósł wzrok zerkając ku szczytowi stołu i natychmiast tego pożałował. DeViers z miejsca pochwycił jego spojrzenie. Bergen włożył jeszcze więcej wysiłku w utrzymanie na twarzy sztucznego uśmiechu i dostrzegł błysk zębów odwzajemniającego ów gest dowódcy.

Spojrzał ponownie na jedzenie. Może będzie smakowało lepiej niż wygląda, pomyślał, ale nie oszukujmy się, to pewnie pobożne życzenia.

Bergen zawsze uważał się za żołnierza liniowego, nawet po osiągnięciu tak eksponowanego stopnia – fakt, z którego był osobiście dumny – i często łapał się na tym,że zapomina o przestrzeganiu pewnych zachowań towarzyskich oczekiwanych od oficerów piastujących wysokie stanowiska w strukturach Gwardii. Na polu bitwy i poza nim, generał lubił żyć tak samo jak jego podwładni, jedząc standardowe racje żywnościowe i śpiąc w przydziałowym śpiworze, goląc się i kąpiąc równie często lub równie rzadko jak jego ludzie. Tego rodzaju praktyka pozwalała mu z pierwszej ręki szacować morale żołnierzy i granicę wyzwań, jaką gotów był im rzucić. Takie informacje były bezcenne dla dobrego dowódcy. Niektórzy oficerowie wywodzący się ze starej szkoły, kilku siedzących przy stole pułkowników i majorów, zwykło podzielać ten zwyczaj, ale byli oni w zdecydowanej miejszości. Zastępcy Bergena – Vinnemann, Marrenburg i Graves – zostali zwolnieni z obowiązku uczestnictwa w bankiecie, by móc bez przeszkód nadzorować przygotowania do działań bojowych i generał szczerze im tego teraz zazdrościł. DeViers nie dał mu podobnego wyboru, z niewzruszonym oporem życząc sobie, by wszyscy dowódcy dywizji zjawili się na kolacji.

Podnosząc swe sztućce Bergen zaczął odcinać niewielkie kawałki niedosmażonego mięsa. Nabijając jeden z kawałeczków na widelec podniósł go do ust, przekonując siebie samego, że posiłek jest jadalny i odgryzając odrobinę. Tekstura organu była wysoce nieprzyjemna, ale generał musiał przyznać, że sam smak mile go zaskoczył.

Ponieważ goście głównodowodzącego zajęci byli konsumpcją, konwersacja znacznie podupadła, zastąpiona dźwiękiem ocierających się o siebie sztućców, żucia i przełykania upijanego z kieliszków amasecu. Niedługo później na większości talerzy jedyną pozostałością po daniu były resztki sosu, a grupa służących wychynęła z sąsiedniego pomieszczenia sprzątając dyskretnie stół.

Bergen oparł się w milczeniu o krzesło, przysłuchując się rozmowom prowadzonym przez pozostałych gości. Jego żołądek buntował się zaciekle, z trudem utrzymywany przez mężczyznę w ryzach.

Biskup Augustus wytarł kąciki ust białą jedwabną chusteczką.

- Wyśmienite, drogi generale, ale czyż to nie drobna forma okrucieństwa, pozwalać nam degustować podniebienie takim frykasem w chwili, gdy musimy zaaklimatyzować się w tak wymagającym otoczeniu? Podejrzewam, że Golgotha nie zaoferuje nam nic podobnie wyrafinowanego.

Generał deViers spojrzał na duchownego, wskazując jednocześnie gestem dłoni na siedzącego opodal techmagosa Sennesdiara.

- Czcigodny magos opowiedział mi, że niemal wszystkie rodzaje fauny i flory na tej planecie są śmiertelnie niebezpieczne dla próbującego je spożyć człowieka. Czy to prawda, magosie?

Dudniący głos huknął z lokalizatora techkapłana niczym podkręcony zbyt mocno megafon. Podobnie jak wszyscy pozostali wojskowi, Bergen niemal się skrzywił słysząc ów dźwięk.

- Jeśli pan pozwoli wyjaśnić, generale – techkapłan przemawiał mechanicznym, wypranym z jakichkolwiek emocji głosem – prawdopodobieństwo zagrożenia organicznych funkcji życiowych uzależnione jest od czynników takich jak rodzaj i ilość spożytej materii, masa ciała i ogólny stan zdrowia pacjenta, poziom dostępnej pomocy medycznej…

Po lewej stronie Bergena, kilka miejsc w głębi stołu, techadept Xephous wyemitował znienacka serię mechanicznych dźwięków o wysokich tonach, przywodzących na myśl drapiące szkolną tablicę paznokcie. Jego przełożony odpowiedział natychmiast podobnie skondensowaną transmisją soniczną. Bergen wiedział doskonale, czym były te dźwięki. Techkapłani komunikowali się za pomocą Binariusza, starożytnej cyfrowej formie wymiany danych praktykowanej przez członków marsjańskiego kultu. Kiedy chwilę później Sennesdiar zaczął ponownie przemawiać w wysokim gotyku, jego wzmacniacz wokalny pracował już z właściwym natężeniem.

- Proszę o wybaczenie, panowie. Mój adept poinformował mnie, że ustawienia mojego wokalizera powodowały u niektórych z was dyskomfort fizyczny. Czy obecne ustawienia spełniają wasze oczekiwania?

- Wybornie, magosie – oznajmił generał deViers.

- A zatem będę kontynował wyliczenie czynników związanych z pytaniem dotyczącym poziomu zagrożenia…

DeViers podniósł rękę przerywając techkapłanowi w połowie zdania.

- Dziękuję, magosie, ale szczegółowe informacje nie będą koniecznie. Wystarczyłoby w zupełności proste stwierdzenie tak lub nie.

- To nie było proste pytanie – zaoponował techkapłan – Przygotuję dla pana obszerną kompilację danych, w oparciu o obszerne zbiory informacji pozostające w naszym posiadaniu.

- Jeśli to naprawdę konieczne, poproszę – głównodowodzący mrugnął porozumiewawczo w kierunku biskupa Augustusa – ale wolałbym raczej usłyszeć krótkie ostrzeżenie w chwili, kiedy spróbuję ugryźć coś, czego gryźć nie powinieniem,.

Wolałbyś nie ugryźć czegoś, czego nie zdołałbyś przełknąć, pomyślał machinalnie Bergen.

- A teraz chciałbym usłyszeć opinię naszego komisarza na temat tego amasecu – powiedział deViers odrywając spojrzenie od techmagosa – Komodor Galbraithe w hojnym geście sprezentował nam osiemnaście butelek tego wybornego trunku, specjalnie dla uczestników bankietu. To niepowetowana strata, że nie mógł nam towarzyszyć tutaj osobiście.

- Nie mógł? – zapytał z powątpieniwaniem generał dywizji Rennkamp – Czy może nie chciał? Słyszałem, że ten zawzięty kosmonauta nie postawił nogi na ziemi od dwudziestu lat. Potrzebny byłby chyba bezpośredni rozkaz Rady Terry, żeby wyciągnąć go z pokładu Helicon Star.

Wokół stołu rozległy się męskie śmiechy.

- Ma piękny okręt – mruknął siedzący obok Bergena pułkownik. Był to Holden, jeden z oficerów Rennkampa, dowódca 259. Regimentu Zmechanizowanego. Bergen poczuł się skrycie zaskoczony tą opinią. Prywatnie podzielał zachwyt pułkownika wobec obu ciężkich krążowników floty, ale nieczęsto zdarzało się, by żołnierz wojsk lądowych na głos wyrażał pochwałę adresowaną do marynarki kosmicznej. Nie pozwalały na to odwieczne animozje i spięcia pomiędzy Gwardią i Marynarką, będące konsekwencjami utraconego zaufania datującymi się na zamierzchłę czasy Wieku Apostazy.

Siedzący u szczytu stołu komisarz-generał Morten odpowiadał właśnie na pytanie głównodowodzącego.

- Doskonały rocznik, sir. Komodor może się pochwalić świetnym gustem. To bardzo drogi trunek. W smaku daje się wyczuć wyraźną cytrusową nutę, prawda? A samo znaczenie doboru trunku…

- Jakie znaczenie? – wtrącił biskup Augustus.

- Chodzi o pochodzenie trunku, eminencjo – wyjaśnił Morten – Ten akurat amasec jest produkowany wyłącznie w rafineriach prefekturalnych Jaldyne na Terrax Secundus. Bardzo trudno kupić go poza granicami Ultima Segmentum.

- Ach, prawdziwy z niego spryciarz – odezwał się z nutą zrozumienia deViers – Świetne przesłanie.

- Obawiam się, że nadal nie dostrzegam tutaj żadnego związku – biskup Augustus zmarszczył czoło.

- Terraxiańskie i cadiańskie regimenty walczyły ramię w ramię na tym właśnie płaskowyżu podczas ostatniej wojny – odpowiedział komisarz-generał – Stawiając wspólnymi siłami opór wrogowi kupiły dostatecznie wiele czasu komisarzowi Yarrickowi, by ten zdołał ewakuować się razem ze sztabem z powierzchni planety. Orki wdarły się na płaskowyż tuż po starcie promu Yarricka. Wydaje mi się, że wydano kilka książek poświęconych tej właśnie bitwie.

Przy stole zapadła na chwilę cisza, rozbrzmiewająca jedynie sporadycznie szeptanymi modlitwami za dusze poległych. Krępujące milczenie przerwał w końcu generał dywizji Killian.

- Jak sądzę, nie wszyscy tu obecni mieli możność przeczytać twórczość Michelosa? – zapytał – Widziałem kilku moich ludzi z nosami w książkach.

- Wreszcie udało ci się nauczyć swoich chłopaków czytać, Klotus? – wyszczerzył zaczepnie zęby Bergen.

Killian roześmiał się serdecznie, ostatecznie rozpędzając resztki złego nastroju, który przez krótką chwilę dominował przy stole.

- Gadaj zdrów, czołgisto. Twoi ciągle jeszcze myślą, że muszą zabierać papier toaletowy do kantyny. To pewnie z powodu ustawicznego wzdychania tych spalin.

Kilku siedzących opodal pułkowników roześmiało się sygnalizując gotowość do rozpoczęcia zwyczajowej wojny na ironiczne docinki, ale generał deViers przyłożył do ust zwiniętą w trąbkę dłoń i kaszlnął znacząco, ucinając tym dźwiękiem śmiech niczym wiązka lasera drewnianą deskę. Wyraz twarzy głównodowodzącego nie pozostawiał złudzeń: nie ten czas, nie to miejsce.

W porządku, pomyślał Bergen, w końcu to twój show.

Komisarz-generał Morten pochylił się w krześle z niebieskimi oczami wbitymi w Killiana.

- Nie sądzę, bym gotów był pochwalać pańską postawę – powiedział, po czym dodał widząc czerwieniejące oblicze Killiana – Chodziło mi o żołnierzy czytających Michelosa. Jego twórczość charakteryzuje się bardzo fatalistycznym akcentem. To nie jest materiał odpowiedni dla personelu liniowego. Rzekłbym, że jest przykładem lektury odstraszającej kandydatów do rekrutacji, chociażby poprzez nazywanie służby wojskowej „przemiałem mięsa”. Jeśli zależałoby to ode mnie, zakazałbym rozpowszechniania tych tekstów pod groźbą sankcji paragrafu szóstego.

Bergen z trudem powstrzymał się przed teatralnym przewróceniem oczu. Pierwszy rodzaj sankcji umieszczonych pod paragrafem szóstym stanowiła chłosta. Trocha za ostra kara dla miłośników fatalistycznej poezji, pomyślał generał.

- Bez przesady, komisarzu – powiedział Rennkamp – Czy te książki nie pozostają wciąż popularne wśród cywilów?

- Cywilów? – powtórzył Morten – Szczerze w to wątpię. O ile dobrze pamiętam, mrówki wciąż jeszcze preferują rozrywki nastawione na seks oraz filmy o niezwyciężonych bohaterach.

- Ma pan coś przeciwko niezwyciężonym bohaterom? – spytał z ironicznym uśmieszkiem Killian – Mnie podoba się myśl, że ma pan dzisiaj okazję napić się przynajmniej z jednym z nich.

Generał deViers uniósł w górę swój napełniony amasecem kieliszek.

- Za takie słowa warto wznieść toast!

Adiutant głównodowodzącego Gruber pojawił się ponownie u boku swego zwierzchnika zapowiadając dźwięcznym głosem podanie deseru: kawałków kandyzowanych owoców oraz gorącej kawy. Bergen pozwolił sobie na cichutkie jęknięcie. Nie potrafił sobie wyobrazić przełknięcia czegokolwiek jeszcze, ale sytuacja nie pozostawiała mu dużego wyboru. Odmowa degustacji deseru mogłaby się komuś nie spodobać. Generał deViers wypił już kilka kieliszków amasecu, ale jego badawcze oczy zdawały się rejestrować każdy szczegół bankietu. Bergen pomyślał, że całe to wieczorne spotkanie zostało przygotowane z dwóch powodów. Nie wątpił w to, że głównodowodzący zamierzał uroczyście świętować rozpoczęcie operacji, deViers był bowiem niebywale łasy na tego rodzaju ceremonie, ale nie zdziwiłby się, gdyby myślą przewodnią bankietu było dyplomatyczne sondowanie nastrojów podwładnych oraz selekcja potencjalnych malkontentów. Nie była to zresztą specjalnie nowatorska taktyka. Któregoś dnia jeden z dowódców dywizji miał zastąpić deVriesa na jego stanowisku. Bergen wiedział, że Rennkamp tylko czekał na dogodną okazję, szykując się do wskoczenia w buty głównodowodzącego; nie miał natomiast jeszcze wyrobionej opinii na temat Killiana. Kiedy amasec krążył w żyłach, a gwar rozmów wypełniał przestrzeń sali bankietowej, łatwo było osłabić swą czujność i opuścić gardę pokładając zaufanie w otaczających człowieka kompanach. Bergen popijał trunek nader oszczędnie, świadom tego, że od świtu przyjdzie mu dowodzić swą jednostką w polu i teraz bardzo się cieszył ze swojej przezorności, pewien faktu, że stary generał obserwował wszystkich uczestników bakietu niczym, drapieżny ptak.

A niechby szlag trafił tego starego drania, pomyślał Bergen. Miliony Cadian giną w Trzeciej Wojnie Armageddońskiej, a on urządza w tym czasie wystawne przyjęcie na powierzchni świata zamieszkałego przez zielonoskórych. Co się z nim stało? Były takie czasy, kiedy spoglądałem na niego z urzeczeniem; czasy, gdy wydawał się niewzruszoną opoką. Teraz to już nie ten sam człowiek, opętała go jakaś mania. Nie potrafię przyjąć do wiadomości transformacji, jaką przeszedł.

Generał dywizji wbił deserową łyżeczkę w kawałek kandyzowanego owocu i zaczął go rozgryzać w powolny mechaniczny sposób, przełykając drobiny łakoci bez zwracania uwagi na smak. Byle do jutra, pomyślał. Wtedy miał szansę ponownie się uwolnić od blasku roztaczanego przez głównodowodzącego.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Wto 21:27, 26 Sty 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





RAVENOR

Lokalne lato, południowy kontynent, Zenta Malhyde, 397.M41

Spał w swoim przenośnym habitacie, kiedy dobiegły go okrzyki tubylców.
- Ekoh ! Ekoh ! N’nsa skte me’du !
Usiadł szybko na posłaniu, krople potu ściekały po jego obnażonym torsie. Śniły mu się Kominy Sleefu. Niekończący się upadek, lot prosto w otchłań piekieł...
- Ekoh ! H’ende ! N’nsa skte me’du !
Jego wykształcony w Cognitae umysł podjął nieporadną próbę translacji. Przeklęta tubylcza mowa. Ekoh... to oznaczało poświęcenie uwagi lub wieści ogromnej wagi, natomiast h’ende stanowiło formalny tytuł, do którego mężczyzna szybko się przyzwyczaił. A reszta ? Nsa skt... to była forma czasownika, oznaczająca... na Tron, co to było... odnalezienie rzeczy, odnalazłem, on odnalazł, my odnaleźliśmy...
Wielcy bogowie nicości !
Zerwał się nagi na równe nogi, sięgnął po przewieszony przez oparcie drewnianego krzesła klimatyzowany kombinezon, który przypominał jaszczurzą skórę. Temperatura na zewnątrz przekroczyła już czterdzieści stopni i system chłodzenia w habitacie rzęził głucho próbując wpompować w nieoświetlone pomieszczenie strumień zimnego powietrza.
Zastępująca drzwi płachta grubego materiału została odsunięta na bok, do środka habitatu wdarła się fala gorąca. W progu stanął Kyband. Jego długie czarne włosy posklejały się od potu, a kąciki oczu i ust były zdarte do żywego miejsca zdradzając miejsca, w których mężczyzna zbyt długo wydrapywał jaja much nte.
- Ubierz się, Zyg – powiedział Kyband. Pomimo krwawej otoczki jego oczy płonęły gorączkowym blaskiem – Te małe sukinsyny wreszcie się przebiły.

Panujący na zewnątrz upał sprawił, że mężczyzna zaczął z miejsca ciężko dyszeć. Tubylcy biegali wokół habitatów wykrzykując coś z ekscytacją i wskazując brudnymi palcami na przestworza. Ogryn Nung musiał odpędzać tych bardziej natarczywych pejczem. Kyband wszedł do wnętrza kwatery w poszukiwaniu swej broni, uderzeniami rąk zabijał siadające mu na twarzy muchy.
Molotch dopiął szybko swój kombinezon. Spędził zaledwie dziesięć sekund na odkrytej przestrzeni i już zdążył skąpać się we własnym pocie. Na głowę założył słomkowy kapelusz.
- Gdzie ? – zapytał.
- Stanowisko C – odparł Kyband.
Wykopaliska dzieliło od obozu zaledwie dziesięć minut marszu, ale każdy krok stanowił dla mężczyzny wyzwanie samo w sobie. Molotch zbyt późno przypomniał sobie, że zostawał w kwaterze swe przeciwsłoneczne okulary. Oczy łzawiły mu i piekły rażone upiornie jaskrawymi promieniami słońca. Blask dnia odbijał się od białych niczym śnieg skał, kontrastował ze smoliście czarnymi bulwami i kłączami lokalnej roślinności.
Tubylcy biegali wszędzie wokół popędzając mężczyzn, ich obnażone smagłe ciała nie nosiły na sobie śladu słonecznych poparzeń.
- Stanowisko C, hę ? – wydyszał Molotch – A ja stawiałem na D. Ktoś jeszcze tak zakładał ?
- Nung nie – odpowiedział Nung, chociaż mówiąc szczerze, Nung niezmiernie rzadko zakładał cokolwiek.
Jeszcze jedna polana porośnięta cuchnącymi czarnymi roślinami i grupka mężczyzn znalazła się w cieni filarów. Uformowane z białego kryształu kolumny wystrzeliwały na wysokość trzydziestu metrów, niczym pozostałości po nieistniejącej od dawna świątyni. Boros Dias przekonywał Molotcha, że filary były całkowicie naturalną formą geologiczną. Zdradliwa wąska ścieżka biegła pomiędzy nimi przez całą drogę aż do ściany klifu. Stopy ludzi – w szczególności nagie stopy tubylców – wzbijały w powietrze wielkie kłęby białego pyłu. Molotch i Kyband kaszleli i pluli bez ustanku, Nung natomiast nie wyglądał na zbytnio niezadowolonego. Ogryn posiadał niebywałą odporność na dyskomfort fizyczny. Zakażenie jajami nte sprawiło, że tkanka pomiędzy jego lewym uchem i linią oczu obumarła całkowicie, ale Nung zdawał się nie zwracać na to uwagi.
Pracujący na stanowisku C serwitorzy archeologiczni odkopali spory fragment podstawy białego klifu, a Nung oczyścił zbocze z roślinności za pomocą miotacza ognia. Oczom mężczyzn ukazał się poszarpany nierówny otwór. Dwa tygodnie morderczej pracy tubylców odgruzowały przejście odsłaniając je do końca.
Lynta stała na straży pod ścianą klifu.
Pokrzykiwanie tubylców przybrało na sile i zdegustowany tym Molotch odwrócił się w stronę Kybanda.
- Przydałoby się nieco prywatności.
Kyband skinął głową, wyciągnął z kabury przy pasie boltowy pistolet i uniósł broń ponad głowę. Przyswojenie stosownej wiedzy zajęło nieco czasu, ale teraz tubylcy wiedzieli już doskonale, co potrafił zrobić przedmiot w ręce mężczyzny. Uciekli co sił zdjęci grozą, ich radosne okrzyki przeszły w zdławione wrzaski przerażenia.
Na stanowisku zapadła cisza przerywana jedynie bzyczeniem owadów i cichymi trzaskami prażonej słońcem skały.
- Lynta ?
Podeszła do nich ocierając z czoła pot. Jej klimatyzowany kombinezon pracował na pełnych obrotach i smukłą sylwetkę kobiety spowijały niknące momentalnie obłoczki pary.
- Profesor mówi, że w końcu się udało, h’ende – oświadczyła.
- Nie zwracaj się do mnie w ten sposób. W twoich ustach brzmi to szyderczo.
Lynta uśmiechnęła się ironicznie.
- Czyż nie wszyscy jesteśmy bandą szyderców, Zygmuncie ?
- Kiedy już tutaj skończymy, Lynta, wszyscy będziemy bogami – odpowiedział jej obracając się bokiem i wchodząc w wąską szczelinę.
- Zygmuncie ? – głos dziewczyny zatrzymał go w pół kroku.
- Słucham ?
- Kiedy zamierzasz nam powiedzieć ? Kiedy nam powiesz, czego tu szukacie razem z profesorem ? Ja i Kyband... reszta... zasługujemy na to, żeby wiedzieć.
Molotch spojrzał w jej błyszczące zielone oczy. Były twarde, bezlitosne. Wiedział, że kobieta miała rację. Kupiona za pieniądze lojalność miała swe granice.
- Niedługo – odparł po chwili i wszedł do groty.
Boros Dias znajdował się dwadzieścia metrów dalej, pokryty cieniutką warstwą pyłu. Nadzorował dwójkę serwitorów archeologicznych prowadzących żmudną pracę konserwatorską. Łopaty wentylatorów wbudowanych w ich karki jęczały metalicznie pompując strumienie powietrza na skalną ścianę oświetloną lampką trzymaną przez Diasa.
- Tutaj pan jest – powiedział profesor.
- Co odkryłeś ?
- Proszę samemu spojrzeć – odparł Boros Dias. Naukowiec przesunął światłem latarki po starożytnych inskrypcjach wyzierających spod częściowo skutej warstwy osadu.
- Widzę niekompletne zapiski i do połowy wykonaną robotę – wycedził Molotch – Proszę skończyć pracę, za którą zapłaciłem.
Boros Dias westchnął ciężko. Osiemnaście miesięcy temu był powszechnie poważanym wykładowcą w katedrze ksenologii Uniwersytetu Thraciańskiego, jednym z najbardziej poważanych akademików w tej dziedzinie nauki.
- Widzę tu pewne złożone inskrypcje – zaczął tłumaczyć – Są ze sobą ściśle powiązane i pełnią funkcje interogatywne.
- Czy to jest Enuncia ? – zapytał Molotch.
- Jestem przekonany, że tak, lecz nie odważę się tego odczytać na głos. Nie bez uprzednich dalszych badań.
Molotch odepchnął profesora w bok.
- Jesteś tchórzem.
Poświęcił pięć lat na przyswojenie sobie podstaw tego języka. Przesuwając czubkami palców po płaskorycie wyartykułował słowo.
Zabrzmiało ono jak shhhfkkt.
Głowa serwitora stojącego obok Molotcha eksplodowała kościami, tkanką mózgową i metalowymi szczątkami. W ustach mężczyzny pojawił się miedziany posmak krwi. Drugi serwitor wpadł w szał, zaczął tłuc swą czaszką o ścianę groty, dopóki jej sobie nie zmiażdżył; wtedy osunął się martwy na ziemię.
Molotch zatoczył się w tył krztusząc się krwią, wypluł jeden ze swoich przednich zębów.
- Mówiłem, że to jest zbyt niebezpieczne! – krzyknął Boros Dias.
Molotch chwycił go za gardło.
- Nie dotarłem tak daleko i nie wycierpiałem tak wiele po to, by teraz się poddać! Weź się w garść! Straciłem osiemnastu dobrych ludzi, żeby wyciąć sobie przejście przez kadrę Tau !
- Myślę, że Tau dobrze wiedzieli, iż to miejsce jest zakazane ! – wykrztusił profesor.
Molotch zdzielił go pięścią w twarz, powalił na posadzkę groty.
- Moje podstawowe motto życiowe nie uznaje zakazów, profesorze. Zygmunt Molotch szedł przez życie zawsze trzymając się tej dewizy.
- Zatem Zygmunt Molotch jest przeklęty – wyszeptał Boros Dias.
- Nigdy nie mówiłem, że jest inaczej – odparł Molotch – Bierz się do roboty. Potrzebuję świeżego powietrza.

Przepchnął się przez szczelinę i stanął w blasku słońca.
- Co ci się stało ?! – Lynta zamarła widząc jego twarz.
- Nic – warknął Molotch. Kyband i Nung stali opodal wpatrzeni w las, towarzyszył im Emmings. Były żołnierz Imperialnej Gwardii trzymał oburącz zdobyczny karabin pulsacyjny, rozmawiając z parą kompanów przyciszonym głosem.
- Co się dzieje ?
- Chyba mamy towarzystwo – odpowiedział Kyband obserwując wciąż las. Mężczyzna wyciągnął rękę obejmując nią czarną roślinność wystrzeliwującą w niebo za linią filarów – Gdzieś tam.
Molotch podążył wzrokiem we wskazanym kierunku i zmrużył z syknięciem bólu oczy. Blask słońca był zbyt silny, oślepiał go.
- Nung ich czuje – oświadczył Nung.
- Towarzystwo ? Jakiego rodzaju ? – syknął Molotch.
- Złe towarzystwo – odrzekła Lynta wyjmując z kabury pistolet – Agenci Tronu.
- Profesor potrzebuje więcej czasu – rzekł Molotch – Zwołaj ludzi. Poradzimy sobie z tym kłopotem.

Kyband połączył się przez radio z obozem i krótko potem do grupy dołączył Hehteng. Jego futro było zmatowiałe i cuchnęło potem, z pyska zwisał opuchnięty jęzor. Kiedy odzywał się w niskim gotyku, wydawane przez niego dźwięki przywodziły na myśl warczenie kundla zaciskającego zęby na kawałku kości, jednakże Kyband znał go dostatecznie długo, aby rozumieć ów specyficzny żargon.
- Salton i Xuber są zbyt chorzy, by podnieść się z łóżka – przetłumaczył – Robaki są już we wnętrznościach Saltona. Wykrwawia się.
- Przyjąłem do wiadomości – odparł Molotch. Hehteng przyniósł ze sobą radiowy kontroler automatów strażniczych. Molotch zabrał mu urządzenie i przestudiował wzrokiem odczyty na niewielkim ekraniku. Żaden z automatów rozstawionych wokół obozu i stanowisk badawczych nie został uaktywniony.
- To mi wygląda na fałszywy alarm – powiedział po chwili – ale sprawdzimy je po kolei.
Ruszyli spieczoną słońcem białą ścieżką biegnącą pomiędzy filarami ku czarnej ścianie dżungli. Molotch tęsknił za swoimi przeciwsłonecznymi okularami, bolały go oczy. Jaskrawe słońce stało wysoko na niebie, lustrzaki zataczały w górze szerokie kręgi unoszone prądami ciepłego powietrza.
Weszli w duszący półmrok dżungli, promienie słońca z trudem przebijały się przez kopułę czarnych mięsistych liści i kubkowatych kwiatów. Gęste powietrze pełne było much nte oraz dużych zielonych żuków zbierających kwietny nektar, przesycała je woń zgnilizny.
Najemnicy rozproszyli się nieco, ich ciężkie buty miażdżyły soczyste pędy roślin. Molotch spojrzał w górę, gdzie przeplatała się ze sobą szachownica oślepiająco białego światła i czerni drzewnych koron; zdjął z głowy kapelusz podnosząc rękę, by otrzeć nią mokrą od potu czaszkę.
Kątem oka dostrzegł jakiś rozbłysk, usłyszał wizg ciętego powietrza, po czym świat zawirował w jego głowie.
Odzyskawszy zdolność logicznego myślenia spostrzegł, że leży na plecach, z mokrą twarzą. Ociężały umysł sprawiał wrażenie sparaliżowanego, prawe udo zdrętwiało mu niemal całkowicie. Ponad jego głową rozpościerała się znana już szachownica bieli i czerni. Dwie krechy laserowej energii, obie przypominające wydłużone groty włóczni długości ludzkiego ramienia, przecięły powietrze ponad jego ciałem.
Usłyszał zduszone, zaskoczone głosy ludzi – ryk Nunga, krzyk Kybanda – potem głuchy huk wystrzałów z boltowego pistoletu. Ich trzask utonął niemal natychmiast w zgrzytliwym wysokim tonie serii oddanej z karabinu pulsacyjnego.
Molotch uniósł się lekko na łokciach. Jego ciało pokryte było warstwą sproszkowanego drewna i świeżego kleistego soku. W swoim udzie dostrzegł dziurę wielkości dna butelki, drapieżne gąsienice i muchy już zdążyły się do niej przedostać.
- Boże-Imperatorze... – wydyszał z trudem i wczołgał się za opasły pniak. Kanonada z broni laserowej przybrała na sile, wiązki światła szatkowały leśne poszycie obracając w parę pnie drzew i liście. Kyband tkwił w gęstych chaszczach, odpowiadał ogniem z boltowego pistoletu, stojący nad nim Emmings omiatał tropikalny gąszcz seriami wystrzeliwanymi z jego ukochanego karabinu pulsacyjnego. Według rachunków poczynionych przez Molotcha, Emmings miał na swoim koncie czterdziestu pięciu ludzi, jedenastu Tau, dwudziestu trzech zielonoskórych i pięciu Eldarów. Zabił ich wszystkich posługując się gwardyjskim karabinem snajperskim, ale od chwili, kiedy w jego ręce trafił zdobyczny pulsar, weteran pokochał go bezgranicznie.
Nung wreszcie udowodnił, że też czuje ból. Ogryn został zwalony z nóg pierwszą salwą, podobnie jak sam Molotch. Ryczał donośnie, a krew bryzgała z wielkiej dziury wyrwanej w jego muskularnym torsie. Molotch podczołgał się do niego, spojrzał uważniej na obrażenia Nunga. Ogryn był w kiepskim stanie. Inne trafienie, zaledwie draśnięcie, rozerwało skórę na zainfekowanym policzku olbrzyma i dziesiątki malutkich larw wysypywały się teraz gradem na kark i ramię Nunga. Molotch zaaplikował mu jednorazowy zastrzyk ze środkiem uśmierzającym ból.
- Rusz się ! Rusz się, Nung ! – krzyknął.
Ogryn przestał ryczeć. Spojrzał na Molotcha wzrokiem, w którym gorzało coś na podobieństwo wdzięczności, przewrócił się na brzuch i pobiegł na czworakach w stronę najbliższego przewróconego pnia drzewa. Znalazłszy się w kryjówce sięgnął po noszony w futerale na plecach karabin maszynowy Korsk 50. Olbrzym miał przy pasie trzy ciężkie bębnowe magazynki, powieszone tak jakby to były manierki z wodą. Jego wielkie grube palce nieporadnie wepchnęły pierwszy z nich do cekaemu.
Udało się. Karabin przemówił z ogłuszającym rykiem, jęzory ognia wystrzeliły z obracających się błyskawicznie luf rotora. Broń wydawała z siebie głuchy dźwięk wystrzałów przemieszany z metalicznym szczękiem amunicyjnego podajnika, kaskada dymiących łusek sypała się na wszystkie strony niknąć pośród dywanu roślinności.
Lawina stali i ognia odarła dżunglę z poszycia na sporym jej dystansie, obracając drzewa, krzewy i pnącza w parującą miazgę i unoszącą się w powietrzu wilgotną mgiełkę. Laserowa kanonada umilkła z miejsca.
- Biegiem ! – krzyknął Molotch – Do obozu !
Wszyscy zaczęli biec poprzez gęstwinę, łamiąc gałęzie, depcząc krzewy. Molotch nie dostrzegał nigdzie Lynty, na przód grupy wysunął się Emmings. Mężczyzna jako pierwszy wypadł na odkrytą przestrzeń.
- Ruszcie się ! – wrzasnął odwracając twarz w stronę reszty najemników i ponaglając ich machnięciem ręki.
Jego głowa odskoczyła w bok z trzaskiem, całe ciało zadrżało konwulsyjnie pod wpływem silnego uderzenia. Nim jeszcze stopy mężczyzny oderwały się od pylistej ziemi, pokrytej warstwą sproszkowanej białej skały, jego czaszka zaczęła się deformować, tracić swój kształt. Eksplodowała w ułamku sekundy i ciało Emmingsa runęło niczym złożone ostrze scyzoryka. Molotch dostrzegł postać człowieka dzierżącego boltowy pistolet, chowającego się z powrotem za jeden z kamiennych filarów. Napastnik był widoczny zaledwie przez moment, ale Molotch z miejsca go rozpoznał.
Ten cholerny śledczy, Thonius. A więc jednak wpadli na jego trop. Thonius, jego kompani i ich po trzykroć przeklęty mistrz.
Nung wygramolił się z chaszczy i zasypał najbliższe filary strumieniem stali. Powietrze zgęstniało od drobinek kamienistego pyłu i kawałków rozbitego kwarcu. Molotch minął ogryna, wyszarpnął z zaciśniętych kurczowo dłoni Emmingsa upstrzony kroplami krwi pulsacyjny karabin.
- Gdzie on jest ? – Lynta znalazła się znienacka za plecami Molotcha, w ręce trzymała swój pistolet – To był ten skurwysyn Thonius, tak ?! Widziałam go !
- Jest gdzieś tam... – wskazał palcem Molotch.
- Przyduś go ! – krzyknęła do Nunga Lynta, po czym zaczęła biec we wskazanym kierunku.
Nung kochał Lyntę bezgranicznie. Wykonał jej rozkaz bez wahania, omiatając filary seriami pocisków, zasypując ziemię dymiącymi łuskami. Chmura pyłu unosząca się nad ostrzeliwanym przez ogryna obszarem zgęstniała jeszcze bardziej.
Lynta przepadła bez śladu za jednym z filarów. Straciwszy ją z oczu Molotch pobiegł w swoją stronę. Na skraju dżungli pojawili się Kyband i Hehteng.
- Do obozu ! – wrzasnął w ich stronę Molotch – Nung, za mną !
Kyband i jego pokryty sierścią towarzysz ruszyli biegiem po ścieżce, Hehteng szybko wyprzedził ludzi sadząc wielkimi susami przed siebie. Molotch wbiegł pomiędzy filary. Wokół zrobiło się ponownie gorąco i bardzo cicho. Słońce zalewało ziemię niemiłosiernym żarem, ale mężczyzna ignorował ściekający mu po ciele gorący pot i ból poparzonej skóry. Zgubił gdzieś swój kapelusz. Poruszał się skokami, od cienia do cienia, ukryty w mroku rzucanym przez masywne kolumny. Nung biegł ciężkim krokiem za swym mocodawcą, oddech ogryna był urwany, chrapliwy.
W polu widzenia Molotcha pojawiły się znienacka dwie ludzkie sylwetki, tańczące wokół siebie w seriach ciosów i uników: Lynta i Thonius. Jakimś cudem zdołali się wzajemnie rozbroić, wytrącić sobie pistolety. Toczyli walkę wręcz z niewiarygodną szybkością ruchów, niemalże zbyt szybko, by ludzkie oko nadążyło za ich rękami i nogami. Cios, cios, kopniak, uskok, obrót, cios. Na oczach Molotcha walczyły dwie perfekcyjne maszyny do zabijania. Mężczyzna podniósł trzymany w rękach karabin próbując wycelować w Thoniusa, ale Nung odepchnął lufę jego broni w bok.
- Zygmunt ją trafi ! – ryknął ogryn.
To prawda, mógł dziewczynę postrzelić. Para antagonistów zmieniała błyskawicznie swe położenie, co chwila nawzajem się zasłaniając przed wzrokiem obserwatorów. Molotch opuścił broń, popędził zakurzoną ścieżką w stronę stanowiska C. Nung nie nadążał za nim, szybko pozostał gdzieś w tyle.
Molotch zatrzymał się tuż za ostatnią kolumną, dysząc rozpaczliwie i spoglądając w ziejący czernią otwór w ścianie klifu. Nigdzie nie dostrzegał śladu żywej duszy, jedynym dowodem ludzkiej obecności w tym miejscu były świdry górnicze pozostawione przez serwitorów w upiornym skwarze słońca.
Postąpił krok do przodu. Coś twardego i bardzo gorącego dotknęło znienacka jego skroni.
- Rzuć karabin – polecił kobiecy głos.
Molotch zawahał się na chwilę.
- Rzuć broń, Molotch, albo cię skasuję.
Mężczyzna cisnął karabin na ścieżkę.
- To ty, Kara Swole ? – zapytał.
- Lepiej w to uwierz, zasrany ninkerze.
Odwróciła go lekkim pociągnięciem za rękaw, wymierzyła lufę laserowego pistoletu w jego głowę. Spośród prześladującej mężczyznę bandy ona pozostawała niezmiennie jego faworytką. Tancerka i akrobatka, niskiego wzrostu, ładnie umięśniona, bardzo kobieca. Jej ciało opinał ciasny kombinezon kremowej barwy, czerwone włosy wymykały się spod czapki. Na oczach miała przeciwsłoneczne okulary. Niewielkie ładnie wykrojone usta i wysokie kości policzkowe wydały się Molotchowi równie ponętne jak przy pierwszym ich spotkaniu.
Na jej twarzy nie było śladu uśmiechu.
- Zawsze uważałem, że wybrałaś złą stronę, Kara – powiedział. Splunęła mu w twarz, pchnęła lufą broni w usta tak silnie, że zęby mu zadzwoniły.
- Doprawdy ? Zabiję cię za to, co zrobiłeś na Majeskusie. Przekonaj mnie...
Urwała w połowie zdania, zesztywniała wyraźnie, jakby usłyszała niedostrzegalną dla innych komendę.
- W porządku, w porządku – wymamrotała podejmując konwersację z kimś, kogo nigdzie nie było widać – Wezmę go żywcem.
- On jest z tobą, prawda ? – zapytał Molotch – Powiedz mu... powiedz mu, że spotkamy się w piekle.
Nung dogonił w końcu swego patrona. Zatrzymując się raptownie pomiędzy dwoma kolumnami wyryczał imię Molotcha i otworzył ogień z karabinu.
Molotch runął płasko na brzuch słysząc nad głową wizg ciężkich pocisków. Kątem oka ujrzał Swole skaczącą w drugą stronę, próbującą ujść desperackim obrotem spod kul. Dopadła do obudowy górniczego świdra, schowała się za nim na chwilę podczas gdy pociski uderzały z metalicznym trzaskiem w maszynę. Potem zerwała się znienacka na nogi, szybko i zwinnie, pomknęła w kierunku dżungli. Molotch nie wierzył, by Nung zdołał ją postrzelić. Gdyby dostała choć jednym pociskiem z jego broni, nie byłaby w stanie poruszać się tak szybko.
Chwyciwszy za odrzucony chwilę wcześniej pulsar Molotch posłał za kobietą kilka energetycznych ładunków, obracając w parującą miazgę bulwy czarnych roślin.
- Nung, zostań tutaj i pilnuj ! – krzyknął w stronę ogryna i skoczył w ciemny otwór wybity w ścianie klifu.
W półmroku skalnego wyłomu napotkał biegnącego w drugą stronę Borosa Diasa.
- Wracaj do roboty !
- Słyszałem strzały...
- Wracaj, profesorze !
Boros Dias wycofał się z powrotem do wnętrza groty. Organiczne elementy okaleczonych serwitorów już zaczynały się rozkładać.
- Co się stało ? – Boros Dias spojrzał z rozpaczą w oczach na mijającego go pryncypała – Molotch ?
- Wymiar sprawiedliwości Imperium, zadufany bezgranicznie w swą nieomylność, przybył tu, by napsuć nam krwi.
- Imperium ? Masz na myśli Inkwizycję ?
Molotch wyciągnął z walizki Diasa niebywale drogi pędzel wykonany z sierści larisela i zaczął omiatać nim ścianę groty.
- Masz na myśli Inkwizycję ?
- Zamknij się, Dias.
- O wielki Tronie Ludzkości... – jęknął profesor siadając pod jedną ze ścian.
- Zamknij się, Dias.
Pędzel nie był dość efektywny, pracowało się nim zbyt wolno. Molotch wysypał na ziemię zawartość walizki ksenoarcheologa i zaczął przetrząsać dobytek naukowca. Szybko znalazł ręczny opalacz używany przez Borosa Diasa do usuwania ze skalnej powierzchni porostów i warstw pyłu.
Opalacz uruchamiał się po naciśnięciu pistoletowego spustu. Molotch sprawdził zbiornik paliwa, pojemnik był pełen po brzegi, z lufy urządzenia rzygnął niebieskobiały płomień. Przesuwając się wzdłuż ściany groty omiatał skałę ogniem. W ciasnej przestrzeni tężał odór palonego kamienia.
- Uszkodzisz relikwię ! – jęknął głośno Boros Dias widząc poczynania mocodawcy – Ona jest bezcenna !
- Wiem – odparł Molotch zgadzając się z obydwoma stwierdzeniami profesora. Nie zważając na protest naukowca opalał dalej powierzchnię ściany – Ile czasu zajmie ci odsłonięcie reszty inskrypcji ?
- Tydzień... może dwa...
- Nie mamy nawet godziny.
Opalacz nie nadawał się do usunięcia grubszej warstwy osadów u podstawy ściany oraz w górnym lewym rogu. Molotch złapał za niewielki młotek i zaczął brutalnymi ciosami odłupywać kawałki skały.
- Przestań ! Molotch, przestań ! – krzyknął Boros Dias zrywając się raptownie na nogi – Zniszczysz...
- Zamknij się, Dias – odpowiedział Molotch wymierzając skale szybkie rytmiczne ciosy.
- Zapłaciłeś mi za naukowe ekspertyzy. Zapłaciłeś hojnie za doradztwo i opinie fachowca. Zawarliśmy porozumienie, określiliśmy pewne zasady. Dołączyłem do tej ekspedycji, ponieważ zapewniłeś mnie, że prace wykopaliskowe będą prowadzone z przestrzeganiem wszystkich procedur archeologicznych.
- Zamknij się, Dias.
- Molotch, ty niszczysz dziedzictwo przeszłości ! Unicestwiasz najważniejszy...
Zdyszany, pokryty potem Molotch odwrócił się w stronę profesora i opuścił dzierżącą młotek rękę.
- Profesorze, ma pan całkowitą rację. Nasze odkrycie to niemalże świętość, a ja poniosłem ogromne koszty wynajmując pana w celu dopełnienia wszystkich stosownych procedur prac wykopaliskowych.
- Zgadza się – kiwnął głową Dias – Jeśli zabezpieczymy to znalezisko, być może Inkwizycja potraktuje to jako dowód dobrej woli z naszej strony.
Molotch uśmiechnął się kącikami ust.
- Profesorze, nie masz najmniejszego pojęcia, czym w rzeczywistości jest Inkwizycja, prawda ?
- Cóż... – zaczął Boros Dias.
- Profesorze, sądzę, iż najlepszym wyjściem z tej patowej sytuacji będzie rozwiązanie naszego kontraktu, tu i teraz. Proszę czuć się zwolnionym z wszelkich zobowiązań względem mojej osoby.
Boros Dias zaczął się uśmiechać z ulgą. Gdy moment później jego twarz uległa deformacji, otworzył usta do krzyku. Gładko ogolona czaszka naukowca rozprysła się na kawałki niczym porcelanowa waza, mężczyzna runął na plecy.
Molotch cisnął na ziemię trzymany w drugiej dłoni opalacz.
- Nigdy cię nie lubiłem – rzucił w stronę dymiącego trupa, po czym ze zdwojoną zajadłością zaatakował warstwy osady pokrywającego część inskrypcji. Wypełniający wnętrze groty odór przybrał na odrażającej intensywności.
Pozostało mu czasu na zaledwie kilka dalszych uderzeń, spora część znaleziska wciąż znajdowała się poza jego zasięgiem wzroku. Gdyby miał jakiś świder...
Odrzucił młotek i podniósł z ziemi przenośny aparat fotograficzny, leżący pośród dobytku profesora. Dwa lub trzy zdjęcia całości, z oddalenia, potem seria fotografii utrwalających poszczególne fragmenty inskrypcji. Starał się pomieścić na kliszy wszystkie odsłonięte elementy znaleziska.
Jego udo pulsowało falami upiornego bólu.
Wcisnąwszy aparat do kieszeni kombinezonu Molotch ruszył biegiem ku wyjściu z groty.

Nung umarł, zabił go krwotok z rany postrzałowej. Leżał tam, dokąd zdołał się doczołgać, pod jednym z masywnym górniczych świdrów. Chmary much nte osiadły jego twarz i wielką dziurę w klatce piersiowej.
Gdzieś za wielkimi skalnymi kolumnami, pod kłębami gęstego czarnego dymu zdradzającymi miejsce, w którym znajdował się obóz, niósł się odległy trzask kanonady z broni palnej.
Biegnąc tak szybko, na ile pozwalały mu obrażenia, podążył wzdłuż wschodniej ścieżki w stronę szmaragdowego lasu dojrzałych bulw, oddalając się śpiesznie od rzędów kamiennych filarów. Otaczające go rośliny były prawdziwymi olbrzymami, miały dobre pięć metrów średnicy, otwarte kielichy przywodziły na myśl baseny, a liście rozpościerały się na dwadzieścia metrów w górę. Wokół głowy mężczyzny uwijały się jadowite muszki, pod jego butami chlupotał zbierający się w kałuże lepki roślinny sok.
Tylko jego najbardziej zaufani współpracownicy – Kyband i Lynta – znali plan awaryjny mocodawcy. Zaraz po pierwszym lądowaniu na powierzchni planety zorganizowali sobie zastępczy środek ewakuacyjny, na zachód od obozu. Zrobili to jeszcze przed położeniem mat pod pierwsze habitaty.
Serce mężczyzny biło jak oszalałe. Wiedział, że przyjdzie mu spędzić kilka miesięcy na rekonwalescencji po przeżyciach w tym miejscu, ale nie zwalniał nawet na moment kroku.
Za pierwszym razem przeoczył kryjówkę. Skąpany w upiornym żarze słońca, ogarnięty falą potwornej paniki, potknął się, upadł i zaczął krzyczeć bezsilnie. Dopiero po chwili poddany reżimowi Cognitae intelekt wziął górę nad instynktem uwalniając potencjał tłoczony w umysł mężczyzny przez lata studiów w tej wielkiej, wyjętej spod prawa akademii. Usiadł i zaczął oddychać w zwolnionym tempie, przywracając spokojny puls. Potem przestudiował uważnie wskazania noszonego na nadgarstku kieszonkowego lokalizatora. Sto metrów dalej, w kierunku północy.
Molotch podniósł się na nogi i pobiegł w tamtą stronę. Promienie słońca sączące się pomiędzy liśćmi bulwiastych drzew pieściły swym dotykiem metal aerodyny. Pojazd potrafił zachwycić swym wyglądem; był to mały zwiadowczy ślizgacz typu Nymph, skradziony z magazynów gwardyjskich gdzieś w sektorze Helican. Stojąca na sześciu hydraulicznych podnośnikach maszyna przypominała dzięki swym zwiniętym skrzydłom odpoczywającego metalowego moskita.
Kiedy Molotch widział ślizgacza ostatni raz, przysłaniały go siatki maskujące. Kamuflujący materiał walał się teraz na ziemi.
Postąpił krok do przodu. Za ogonowym statecznikiem aerodyny pojawiła się znienacka Lynta.
- Tronie, ale mnie przestraszyłaś – sapnął Molotch.
- Tak właśnie działam na większość ludzi – uśmiechnęła się zimno – Wszystko poszło się pieprzyć, prawda, Zygmuncie ?
Molotch przytaknął ruchem głowy.
- Tak, ale jeszcze nie przegraliśmy. Możemy uciec z tego miejsca, ja i ty. Ta aerodyna nas stąd zabierze, włączę nadajnik alarmowy. Brice przyśle po nas prom i zwiejemy, nim jeszcze skończy się walka o obóz.
Wzruszyła bez słowa ramionami.
Otworzył drzwi kokpitu i wcisnął guzik uruchamiający silniki maszyny. Turbiny Nympha zaczęły obracać się z rosnącym wizgiem.
- Thonius. Zabiłaś go ? – zapytał.
Odpowiedziała, ale w ryku silników nie dosłyszał wyraźnie jej słów.
- Thonius ? Pytałem, czy zabiłaś tego skurwysyna. Kiedy cię widziałem ostatni raz, walczyliście ze sobą.
- To było tylko na pokaz – oświadczyła. Mierzyła w jego twarz z laserowego pistoletu o krótkiej lufie.
- Lynta ?
- Gra skończona, Molotch.
- Boże-Imperatorze, nie ! – jęknął z niedowierzaniem – Ufałem ci... byłaś ze mną od przeszło roku ! Lynta ! Przecież my nawet...
- Tak, wiem. Rzygać mi się chce na samą myśl o tym. Rzuć ten pulsar.
- Powiedz mi, że to nie jest prawda, Lynta.
- Nie nazywam się Lynta. Nie nazywam się nawet Cierpliwa Kys, chociaż ostatnimi czasy posługuję się tym mianem.
- Cierpliwa Kys ? Przecież to jedna z...
- Dokładnie. Rzuć broń.
Niebezpieczny błysk nie opuszczał nawet na chwilę jej wielkich zielonych oczu. Mężczyzna cisnął swój kanciasty podłużny karabin w błoto pod stopami. Dziewczyna machnęła lufą pistoletu.
- Wyłącz silniki – rozkazała.
Nie spuszczając z niej wzroku Molotch przechylił się na drzwiczkami kokpitu, powolnym ruchem sięgnął ręką w stronę dźwigni przepustnicy.
I pchnął ją z całej siły do przodu. Silniki aerodyny ryknęły na pełnej mocy, wyrywając podmuchem turbin wielkie dziury w leśnym poszyciu i zwalając Cierpliwą Kys z nóg.
Nymph wzbił się w górę pomimo zwiniętych skrzydeł, przechylając się chaotycznie na boki i miażdżąc kadłubem wielkie bulwy. Wiszący na krawędzi drzwi Molotch zaczął wspinać się do wnętrza kokpitu, krzycząc z udręką. Dwukrotnie omal nie rozluźnił palców spadając w dół.
Dostał się w końcu na fotel pilota i ustabilizował maszynę. W nos aerodyny uderzyły z sykiem wiązki laserowej energii. Kys pozbierała się już na nogi, strzelała w ślad za zbiegiem. Molotch zaczął zwiększać pułap, pozostawiając w dole wilgotną dżunglę i zdradziecką dziwkę, która zawiodła go w tak ważnej chwili.
Zatoczył szeroki łuk nad czarną puszczą i białymi klifami, próbując określić swoje położenie. Zatrzasnął owiewkę kokpitu. Na wschodzie w niebo wzbijały się słupy dymu stanowiące dowód na zniszczenie obozu.
- Brice ! Brice ! Mówi Molotch ! – krzyknął do komunikatora – Musisz mnie stąd zabrać, zaraz !
Radio zatrzeszczało głośno.
- Rozumiem. Pięć-jedenaście-trzy na dziewięć-sześć-cztery. Pośpiesz się !
Molotch wprowadził podane koordynaty do pokładowego komputera i cisnął ślizgacza w zawrotnym tempie na zachód, prześlizgując się ponad czarnymi wilgotnymi lasami. To mogło się udać. To musiało się udać...
- Dokąd się wybierasz, Zygmuncie ? – w eterze rozbrzmiał czyjś męski głos. Molotch znał tego człowieka. Głos należał do Harlona Nayla, najbardziej niebezpiecznego człowieka w prywatnej armii sukinsyna, który cały czas deptał Molotchowi po piętach.
- A jakie to ma znaczenie, dokąd lecę, łowco nagród ? – odparł Molotch przestawiając komunikator w tryb nadawania – Nie sądzę, abyś mógł mi w jakikolwiek sposób przeszkodzić.
- Och Zygmuncie, znasz mnie przecież – powiedział głos w radiu – Ty wyskakujesz z nożem, ja sięgam po karabin... ty latasz ślizgaczem...
Zwrotna i złowieszcza, szturmowa aerodyna typu Walkiria wystrzeliła ponad kopułę puszczy, liście bulwiastych drzew kładły się pod jej kadłubem w regularnych kręgach. Maszyna pomalowana była na czarno, ktoś usunął z niej gwardyjskie znaki identyfikacyjne. Podwieszone pod kabiną działko zaczęło rzygać błyskać płomieniami wylotowymi.
Nymph Molotcha straciła jedno ze skrzydeł. Maszyna zaczęła spadać w dół kręcąc się wokół własnej osi. Serie z laserowego działka podziurawiły kadłub ślizgacza, oderwały część jego składanych nóg. Na pulpicie aerodyny pulsowały ostrzegawcze kontrolki. Płomienie wdarły się do kokpitu, zaczęły lizać nogi pilota.
Molotch krzyknął przeraźliwie.
Wtedy pierwsza rakieta oderwała ogonowe stateczniki aerodyny. Kolejne odrywały się spod skrzydeł Walkirii ciągnąc za sobą warkocze dymu. Płonący Nymph zaczął rozpadać się na kawałki, runął ku czarnemu lasowi niczym kamień, gubiąc za sobą fragmenty kadłuba, szyb kokpitu i silnikowych obudów.
Zygmunt Molotch, ogarnięty płomieniami od stóp po głowę, wciąż jeszcze żył, kiedy ślizgacz uderzył w powierzchnię ziemi.
Kula ognia wystrzeliła w powietrze omiatając swymi jęzorami dżunglę i pozostawiając po sobie dziesięć hektarów wypalonej ziemi.


Ostatnio zmieniony przez Keth dnia Wto 22:03, 26 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 21:02, 28 Sty 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Lokalna wiosna, Petropolis, Eustis Majoris, 401.M41

Zmęczony i rozkojarzony, próbowałem się rozluźnić – nie w sensie fizycznym, systemy podtrzymywania życia mojego sarkofagu dbały o zaspokajanie podstawowych potrzeb organizmu. Rozluźniałem się psychicznie, postępując w myśl zaleceń, na których opierały się wszystkie psioniczne rytuały.
Płytki trans pozwolił mi otworzyć się na zewnątrz. Usłyszałem dźwięki dobiegające zewsząd, z każdego zakamarku kosmicznego statku, zignorowałem je jednak, wygasiłem. Byłem zmęczony po długiej podróży.
Skoncentrowałem się, skupiłem umysł. Nie czułem niczego i zarazem czułem wszystko – wszystko, co składało się na Eustis Majoris. Opasły świat pokryty gigantycznymi miastami. Pokryty warstwą brudu, którego smak wdzierał się w me zmysły. Miałem wrażenie, jakbym dokonywał sekcji rozkładających się zwłok.
Opuszki moich palców drętwiały niczym skażone, chociaż tak naprawdę nie miałem już palców.
Eustis Majoris. Posmak tego świata wywoływał u mnie odruchy wymiotne. Stary świat. Skąpany w deszczu świat. Stolica podsektora. Zapach popiołu, toksycznych wyziewów i brudu niesiony żarłocznym oddechem planety. Suchy zapach handlowego ożywienia, stęchły odór pokątnych interesów.
Ciężko znosiłem te doznania. Czułem rosnący smak żółci w ustach, skręcanie wnętrzności.
Skupiłem ponownie umysł. Przez moje myśli przepływało zbyt wiele informacji, zbyt wiele sygnałów emitowanych przez zbyt wiele ludzkich istnień. Musiałem się skoncentrować na tych wybranych. Oni byli gdzieś tam, w dole – moi ludzie, ciężko pracujący na me polecenie. Nie mogłem ich zgubić.
Charakterystyczne sygnały. Musiałem szukać charakterystycznych sygnałów. Wypatrywałem błysku amuletów wykonanych z upiorytu. Przemykałem przez umysły żywych istot, skacząc od jednej do drugiej na podobieństwo wędrówki poprzez pokoje nieskończenie wielkiego zamczyska.
Jestem kurtyzaną o imieniu Matrie, piękną i znudzoną do granic możliwości swym aktualnym kochankiem, marzącą o bogatym nowym patronie. Moja skóra lśni blaskiem wtartego w nią olejku.
Jestem pijakiem, na którego wszyscy wołają Brogger; liczę wysypane na kontuar baru monety sprawdzając, czy wystarczy mi na jeszcze jedną szklankę amasecu.
Jestem mężczyzną bez imienia. Biegnę przed siebie nie potrafiąc złapać oddechu. Moje ubranie mokre jest od krwi. Mam wrażenie, że należę do klanu; wydaje mi się również, że członkowie klanu będą zadowoleni z kieszonkowego zegarka i kart kredytowych, które właśnie zdobyłem.
Jestem praczką, opłakującą syna, którego kiedyś porzuciłam i nigdy więcej nie ujrzałam.
Jestem nadzorcą habitatu, dyszącym ciężko po wyłamaniu drzwi mieszkania, w których roi się od much. Minęły trzy tygodnie od chwili, kiedy po raz ostatni widziano starego mężczyznę. Będę musiał wezwać agentów. Za coś takiego mogę stracić pracę.
Jestem skrybą Administratum zwącym się Olyvier, stukającym w klawiaturę swego terminala. Ekran urządzenia rzuca zielonkawą poświatę na receptory moich optycznych implantów, powoduje zakłócenia w ich pracy. Czuję się potwornie z powodu bólu zęba. Nie mogę sobie pozwolić na opłacenie wizyty u lekarza, dopóki nie przepracuję do końca miesiąca godzin nadliczbowych. Najbliższa przerwa za sto dziewiętnaście minut.
Jestem serwitorem układającym skrzynki w wielkim magazynie. Miałem kiedyś imię, ale zapomniałem już jak ono brzmiało. I tak muszę wkładać ogromny wysiłek w zapamiętanie tego, jak powinienem układać wskazane mi skrzynki. Pudła mają namalowane strzałki.
Jestem powodem o imieniu Josev Gangs. Czekam zdenerwowany na otwarcie drzwi sali sądowej.
Jestem szczurem, który wgryza się w kości. Jestem szczurem.
Jestem parasolnikiem o imieniu Benel Manoy, stoję przed witryną sklepową czekając na deszcz, który przyniesie mi zarobek. Mam dziewięć lat. Mój parasol, choć złożony, i tak jest wyższy ode mnie. Należał do mojego ojca, kiedy ten jeszcze pracował. Wymaga naprawy, ponieważ wiele już przeszedł. Na rączce wciąż widnieje imię mojego ojca. Kiedy oddam go do reperacji, każę tam umieścić napis „Benel Manoy”.
Jestem Edrick Lutz, przewoźnik rzeczny, napierający rytmicznie na wiosła i nucący pod nosem. Woda jest mętna i cuchnie fekaliami. Byłem kiedyś żonaty. Wciąż za nią tęsknię. Dziwka. Co z tym handlem dzisiaj? Ulice po obu stronach kanału są puste.
Jestem Aesa Hiveson, pracownica fabryki papieru. Śpię w swoim jednopokojowym mieszkaniu na ścianach Formalu K. Dwuzmianowa praca wyczerpała mnie do reszty, zasnęłam w momencie, gdy usiadłam na chwilę na krześle. Włączony prysznic wciąż tryska wodą, rury bulgoczą i trzaskają cicho. Dźwięki te nie są w stanie mnie obudzić. Śnię o wyśmienitym śmietankowym deserze, który miałam okazję spróbować kiedyś na weselu dalekiego kuzyna. Nigdy więcej nie trafi mi się okazja, by spróbować czegoś takiego ponownie.
Jestem pielęgniarką w szpitalu Formalu G. Powietrze pachnie medykamentami i środkami odkażającymi. Światła pulsują jaskrawym blaskiem. Denerwuje mnie sposób, w jaki ciasny uniform uciska mi ramiona. Ucisk ten przypomina mi, że moje ramiona są zbyt tłuste. Na moim identyfikatorze widnieje nazwisko Elice Manser, ale naprawdę nazywam się Febe Ecks. Nie posiadam żadnych kwalifikacji do tej pracy, skłamałam starając się o nią. Któregoś dnia ktoś to odkryje. Na razie robię wszystko, by w pełni wykorzystać swój dostęp do prosektorium. Kult dobrze płaci za ciała, zwłaszcza noworodków.
Jestem...
Jestem anonimowymi zwłokami, od dawna martwym ciałem ukrytym za fałszywą ścianą w Formalu B. Jestem dwójką młodych dziewcząt w mundurach Sił Obrony Planetarnej, pochowanych w płytkich grobach na północnym krańcu parku Stairtown, za rzędami obumierających chaszczy. Jestem mężczyzną zwisającym ze stryczka w pokoju 49/6 podniszczonego habitatu. Jestem rodziną dziewczynki, która przepadła bez śladu w drodze do szkoły. Jestem robotnikiem, który trzyma w tej samej szufladzie biurka zdjęcia młodego chłopaka i starannie naostrzony wojskowy nóż. Jestem sprzątaczem umierającym na atak serca w zatłoczonym wagoniku kolejki miejskiej. Jestem drzewem, które usycha na Placu Administracji.

Jestem imperialnym inkwizytorem zwącym się Gideon Ravenor.
Ta myśl poraziła mnie znienacka i przywróciła świadomość. W zalewie obcych myśli omal nie zatraciłem swej własnej osobowości. Powoli, nurzając się w morzu psionicznych impulsów, zacząłem lokalizować poszczególne sygnały, po jednym na raz. Wszystkie tonęły w kakofonii żywych umysłów. Odnosiłem wrażenie, że próbuję wyłowić jeden głos rozbrzmiewający pomiędzy milionem innych.
Skup się, Gideonie, skup się...
Tam! Thonius. A z nim Kys. Razem na zatłoczonej handlowej promenadzie, na powierzchni miasta, dwa ważne dla mnie ludzkie serca bijące w mrowiu innych.
A tutaj Kara, jaskrawa niczym pulsar, jarząca się poświatą głęboko pod górnymi poziomami miasta. Czułem jej zesztywniałe z emocji ciało i przyśpieszający rytm serca. Wyłapałem zapach jedzenia, kuchni. Do diabła, ten sukinsyn ma zamiar-
Zgubiłem ją!
Zbyt wiele, zbyt wiele. Żrący kwasowy deszcz spadający na górne poziomy miasta parzy mi skórę, chociaż nie mam już skóry. Wrażenie jest porażające, wręcz przyjemne. Chciałbym nacieszyć się nim jeszcze trochę.
Nie mam na to czasu. Wyczułem Nayla: masę mięśni i czystego testosteronu. Przemykał poprzez cienie jakiegoś podziemnego pasażu.
A potem...
Kto to? Kto to taki? Kochany Imperatorze, dotknięcie tego umysłu sprawia mi ból. Boli tak mocno...
Mimo to słyszę jego imię, dobiegające z głębi umysłu. Zael...
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 21:07, 28 Sty 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





CZĘŚĆ I - WYPALONE MIASTO

Pierwszy raz użył flekty, kiedy skończył jedenaście lat, ale miał sposobność widywać je już wcześniej. Widywał też uzależnionych od nich ludzi. Otępiałych, wypalonych od środka degeneratów. Szybko przekonał się jak bardzo życie potrafiło kopać w tyłek tych, którzy mieszkali na dolnych poziomach metropolii.

Cztery miesiące przed jego jedenastymi urodzinami Departmento Munitorium zamknęło dwie największe fabryki w dystrykcie. Dziewiętnaście tysięcy niezależnych robotników zostało – w oświadczeniu Munitorium – odprawionych. Nikt nigdy nie pofatygował się, by wyjaśnić przyczynę zamknięcia zakładów, ale ulica wiedziała powszechnie, że w grę wchodziły kwestie wojen kupieckich. Plotki głosiły, że gdzieś na północnych krańcach metropolii otworzono nowe zautomatyzowane fabryki, w których pojedynczy serwitor wykonywał pracę dwudziestu robotników kontraktowych bez konieczności robienia przerw na sen. Inne plotki przeczyły temu twierdząc, że zarząd fabryk stracił kontrakty podpisane ze stoczniami Marynarki Kosmicznej na Caxtonie. Tak czy owak, tysiące ludzi wylądowały z dnia na dzień na bruku. Zakłady zamknięto na klucz, okna zabito deskami. Dziewiętnaście tysięcy osób pozostawiono samym sobie.
Rodzice Zaela zmarli podczas epidemii gorączki krwiotocznej kilka lat wcześniej. Chłopiec mieszkał w jednym z habitatów w ubogiej dzielnicy, razem ze swoją babcią i siostrą Nove. Siostra miała osiemnaście lat, była mało atrakcyjna i stanowiła jedyne źródło dochodów rodziny. Należała do tej rzeszy robotników, którzy stracili bez ostrzeżenia pracę.

Życie stało się ciężkie, same kupony na darmowe posiłki nie były w stanie utrzymać rodziny. Zael został zmuszony zaprzestać uczęszczania na lekcje, by zdobyć dodatkowe pieniądze, najczęściej poprzez pracę dla miejscowych handlarzy. Niektóre z tych zleceń nie sprawiały wrażenia do końca legalnych. Chłopiec nigdy nie pytał, co takiego znajdowało się w owiniętych brązowym papierem paczkach, które dostarczał pod wskazane wcześniej adresy. W międzyczasie babcia zabijała swe troski oparami kleju pochodzącego ze zużytych tubek wyrzucanych na śmietnisko za jedną z fabryk. A Nove szukała pracy.

Żadnej nie znalazła, ale w trakcie jej szukania natrafiła w jakiś sposób na flekty. Zael nie miał pojęcia, w jaki sposób za nie płaciła. Przyzwyczaił się szybko do jej szklanego wzroku i pustego uśmiechu.

- Powinieneś kiedyś spróbować, maleńki – powiedziała kiedyś. Od zawsze był dla niej „maleńkim braciszkiem”, ale teraz wypowiedzenie słowa „braciszku” chyba stanowiło dla niej zbyt duży wysiłek.

Wrócił wtedy do domu po pełnym biegania dniu, z kieszenią bluzy wypchaną karteluszkami kuponów żywnościowych. Nove nie spodziewała się go tak wcześnie. Zerwała się sprzed niewielkiego stolika w ich małej kuchni, wsunęła coś pośpiesznie pod miskę. Zael stał w progu zafascynowany błyskiem czegoś, co jego siostra tak usilnie próbowała ukryć.

Nove odetchnęła z ulgą widząc swego brata. Bała się, że niespodziewaną wizytę złożyli jej agenci albo wędrowni katecheci. Grupa duchownych pracowała w tym tygodniu w Formalu J, chodząc od drzwi do drzwi, niosąc ze sobą religijne pamflety i pełne dezaprobaty spojrzenia.

Zael wszedł do kuchni, wyciągnął kupony z kieszeni i rzucił je na zardzewiałą półeczkę.

- Dobrze, maleńki – oświadczyła Nove – Dobrze, maleńki, dobrze pracujesz.

Zael zignorował mamrotanie siostry, zajrzał do lodówki szukając ukrytego tam wcześniej ostatniego pudełka z cytrynowym sokiem.

Nove odkryła pudełko przed nim, wysączyła płyn do ostatka. Chłopiec włączył kuchenkę, postawił na palniku garnek z wodą. Miał zamiar ugotować zupę ze zdobytej wcześniej zupy w proszku.

Jego siostra odsunęła miskę odsłaniając niewielki kawałek szkła, o nieregularnym kształcie i nie większy od kciuka. Szklana drzazga leżała na pomiętym skrawku bladoczerwonego papieru.

Zael starał się sprawiać wrażenie zajętego, by siostra przypadkiem nie zauważyła jego zainteresowania. Woda w garnku zaczęła się gotować, wrzeć. Kuchnia przesiąknięta była zapachem przypalonego mięsa i kleju babci.

Nove wygładziła czerwony papierek i spojrzała na kawałek brudnego szkła. Zamrugała, potem zadrżała wyraźnie, usta zaczęły jej dygotać. Oparła się plecami o krzesło i położyła dłonie płasko na blacie stołu.

To wtedy wypowiedziała tamte słowa.

- Powinieneś kiedyś spróbować, maleńki.

- Po co?

- To sprawia, że wszystko wygląda lepiej.

Zupa w garnku zaczęła kipieć i wylewać się na zewnątrz, zgasiła płomień palnika. Zael musiał szybko wyłączyć kuchenkę, inaczej całe mieszkanie wypełniłby smród gazu.

Tydzień później Nove już nie żyła. Agenci zabrali jej ciało, oznakowali materiały dowodowe, zamknęli na krótki czas wąską alejkę. Powiedzieli, że spadła z balkonu będąc pod wpływem zakazanego środka odurzającego. Nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego wylądowała na ziemi zwrócona twarzą w górę. Sprawiała takie wrażenie, jakby się przed czymś próbowała cofnąć. Ludzie cofają się, kiedy się czegoś boją.

Osiemnaście pięter. Tylko patolog zdołał określić w miarę dokładnie pozycję ciała dziewczyny, kiedy ta zaczynała spadać za krawędź balkonu.

* * * * *

Lata spędzone na obserwacji babci wdychającej opary klejowej zupy, krwawiącej z nozdrzy i oddającej mocz i kał na siebie i swój bujany hotel utrwaliły Zaela w przekonaniu, iż nigdy nie sięgnie po faworyzowaną przez nią truciznę.

Inaczej sprawa wyglądała z flektami. Były to niewielkie fragmenty szkła – malutkie szklane drzazgi owinięte w bladoczerwony papier. Chłopiec widywał dilerów stojących na rogach ulic, sprzedających flekty za gotówkę. Słyszał też o sprzedaży większych fragmentów szkła, użytkowanych wspólnie przez grupki uzależnionych od nich ludzi.

W wieku jedenastu lat pracował dla ulicznego handlarza o nazwisku Riscoe. Nove nie żyła od trzech tygodni. Riscoe, tłuścioch otoczony niesłabnącym fetorem starego potu, przeczesał włosy chłopcami swymi grubymi palcami i oświadczył, że Zael spłacił wszystkie swoje długi. Potem zapytał, czy chłopak chce zapłatę w gotówce czy woli w zamian spojrzenie? Zael wybrał spojrzenie. Mały kawałek owiniętego w bladoczerwony papier szkła opuścił kieszeń Riscoe i trafił do ręki Zaela przekazany pod spodem dłoni handlarza, gestem wprawnego karciarza.

- Strać się – powiedział Riscoe. Nie była to próba przepędzenia chłopaka, tylko rada użytkownika flekt.

Zael nosił szklaną drzazgę w kieszeni przez osiem dni. Po tygodniu, nocą – kiedy babcia już spała – wspiął się na opustoszałe piętro serwisowe habitatu, rozwinął papierowe opakowanie i spojrzał.
I nigdy już nie przestał spoglądać.

Teraz miał dwanaście lat. A może czternaście. Nie był do końca pewien, ale wydawało mu się, że była to parzysta liczba. Biegał cały czas jako kurier, a zapłatę brał albo we flektach albo w gotówce, którą natychmiast wymieniał na flekty. Tak czy owak, narkotyk się sprawdzał. Jedyne jasne wspomnienie z niedalekiej przeszłości wiązało się z wyniesieniem ciała babci przez agentów Magistratum.

- Od jak dawna nie żyje? – zapytał lekarz Magistratum ściągając ochronną maskę ze skrzywionej w grymasie odrazy twarzy.

- Babcia nie żyje?

- Zadusiła się własnymi wymiocinami... – lekarz urwał na chwilę – Zwłoki są wysuszone. Musiała umrzeć całe tygodnie temu. Niczego nie zauważyłeś?

Zael wzruszył ramionami. Chwilę wcześniej zdobył kolejną flektę i chciał ją za wszelką cenę wykorzystać. Szklana drzazga zdawała się drgać ponaglająco w kieszeni ubrania. Ci ludzie i ich pytania tylko oddalały chłopca od jego nagrody.

- Wszystko będzie dobrze – powiedział lekarz cofając się o krok. Jego koledzy wynieśli na korytarz habitatu bezkształtny worek na zwłoki. Medyk próbował przybrać pocieszający ton głosu.

- Wiem – odparł Zael.

* * * * *

Zael rozglądał się za okazją na spojrzenie, kiedy spostrzegł tego faceta.

Gość próbował wtopić się w otoczenie, ale wyraźnie mu to nie wychodziło. Wyglądał na twardziela: wysoki, szeroki w barach, masywny. Mógłby od biedy uchodzić za jednego z gangsterów klanu Stack – i chyba na tym właśnie mu zależało – ale był zbyt starannie ogolony i nosił zbyt czystą matowoczarną kurtkę. Zael zamierzał kupić flektę od swego zwyczajowego dilera, tępego handlarza o nazwisku Isky pracującego na co dzień na niższych poziomach po północnej stronie metropolii. Kiedy spostrzegł nieznajomego faceta, zmienił plany.

Gość go śledził, przez całą drogę od Przedziału J do mostu nad kanałem. Zael zatrzymał się na krótki czas na moście, oplatając palcami żelazną poręcz barierki i spoglądając na śmieci kołyszące się na powierzchni mętnej wody. Parowy pociąg przetoczył się po wiadukcie ponad głową chłopca, rzucając na ciemną taflę wody punkciki światła. Most ogarnęła na kilka sekund chmura dymu buchającego z węglowych kotłów pociągu i Zael wykorzystał tę nieoczekiwaną osłonę, by umknąć na drugą stronę rzeki.

Dwie ulice dalej, na skraju Przedziału L, ponownie zobaczył obcego faceta. To był na pewno ten sam gość. Czarna kurtka, gładko ogolona czaszka, ciemna starannie wypielęgnowana bródka.

Na Crossferry Zael skręcił na zachód, łudząc się nadzieją na zgubienie ogona. Facet był dobry, naprawdę dobry. Seria uników i skrętów, a on wciąż deptał chłopakowi po piętach.

Zael zaczął biec. Pokonał szybko Crossferry mijając rzędy budek z tanimi towarami, skręcił pod przęsła kolejnego mostu znikając w półmroku. Obejrzał się przez ramię i wpadł prosto na wystawioną do przodu otwartą dłoń mężczyzny.

Facet złapał go za gardło i przycisnął do najbliższego przęsła.

- Jesteś oglądaczem – powiedział mężczyzna, wymawiając słowa z wyraźnie obcym akcentem – Chciałem to załatwić grzecznie, ale mnie próbowałeś wykiwać. Twój diler. Chcę twojego dilera.

- Pieprz się – zaśmiał się fałszywie Zael.

Uścisk na gardle przybrał na sile i cała sytuacja przestała być dłużej zabawna.

- Po co ci mój diler ? – zapytał Zael, kiedy obcy w końcu go puścił.

- Bo chcę – odparł wymijająco mężczyzna.

Tak jakby to cokolwiek wyjaśniało.

- Jesteś agentem ?

Facet potrząsnął przecząco głową.

- To kim ?

- Najgorszą rzeczą, jaką możesz sobie wyobrazić.

Zael oddychał ciężko, urywanie. Teraz naprawdę zaczął się bać. Zastraszano go na różne sposoby praktycznie każdego dnia, ale nigdy w taki sposób. Ten facet nie wyglądał ani na wkurzonego kiepskim towarem klienta ani na gangstera chcącego załatwić jakieś porachunki. Nie, on należał do zupełnie innej ligi. Zael nie miał najmniejszego zamiaru doprowadzić go do Iskiego, ale wiedział, że może obcemu podrzucić coś w zamian. Znał kilku dilerów pracujących ponad Przedziałem L i nie wahał się przed wydaniem ich w ręce tego faceta. W końcu ryzykował teraz własną głową.

- Masz jakieś nazwisko ? – spytał chłopak.

Mężczyzna zamyślił się na ułamek chwili.

- Twoje czy moje ? – powiedział takim tonem jakby zadawał pytanie stojącej obok niewidzialnej postaci. Chwila milczenia, po czym skinął głową i spojrzał na Zaela.

- Mów do mnie Ravenor.


Ostatnio zmieniony przez Keth dnia Czw 21:08, 28 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 21:07, 28 Sty 2010
Blaster
Elokwentny gracz
 
Dołączył: 05 Cze 2009
Posty: 168
Przeczytał: 0 tematów


Płeć: Mężczyzna





To fragmenty jednej z części trylogii Ravenora?
Dobra robota, bardzo fajny tekst i dobrze przetłumaczony.
Mam nadzieję, że pojawi się więcej fragmentów a może w końcu będę miał szansę przeczytać całego Ravenora (takie marzenie)?


Ostatnio zmieniony przez Blaster dnia Czw 21:09, 28 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 21:13, 28 Sty 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Zaczęło padać. Silny wiatr z zachodu zagęścił warstwę chmur unoszącą się ponad dystryktem i przynitowane do ulicznych słupów klaksony alarmowe obwieszczały swym rykiem zbliżające się niebezpieczeństwo.

Carl Thonius zachowywał się tak jakby nie słyszał ich dźwięku, toteż dziewczyna ujęła go za łokieć i wskazała dłonią pobliskie szklane zadaszenie chroniące część chodnika.

- Nienawidzę tej cholernej planety – powiedział mężczyzna.

Tysiąc dwieście lat masowej industrializacji Eustis Majoris nieodwracalnie skaziło atmosferę świata. Przez jedenaście i pół miesiąca w roku rozległa metropolia Petropolis kryła się pod dywanem trujących oparów i smogu, nękana częstymi opadami żrących deszczów. Niebezpieczny płyn wgryzał się we wszystko: kamienie, dachówki, cegły, stal, ludzką skórę. Rak skóry, efekt uboczny wystawiania ciała na żrące deszcze, był drugą po zatruciu metalami ciężkimi przyczyną zgonów na całej planecie.

Kiedy przeciwdeszczowe syreny zaczęły wyć, na ulicach i w alejach pojawili się natychmiast parasolnicy, okrzykami oferujący przechodniom swe usługi. Każdy z nich rozwijał z miejsca wielki parasol na teleskopowym uchwycie, w pogodny dzień noszony zazwyczaj na ramieniu niczym pika. Niektóre parasole wykonane były z grubego papieru, inne pokrywała powłoka z drogiego materiału, plastiku lub celulozy. Niemal wszystkie pomalowano w przyciągające wzrok jaskrawe barwy, widniały też na nich informacje o cenniku usług.

Para obcoświatowców odpędziła najbliższych parasolników, nie zamierzając wystawiać nosa spod zadaszenia. Cudzoziemcy słyszeli wyraźnie dźwięk żrących kropli deszczu, posykujących na bruku ulicy.

Carl Thonius praktycznie nie odsuwał od nosa i ust jedwabnej chusteczki wymoczonej w olejku z osscili. Na jego twarzy od momentu lądowania malował się wyłącznie grymas zdegustowania i odrazy.

- Wyglądasz jak skończona cipka – oświadczyła, nie po raz pierwszy zresztą, Patience Kys.

- Nie mam pojęcia jak ty potrafisz oddychać tym powietrzem – skrzywił się jeszcze bardziej Carl – Każdy oddech napełnia mi płuca syfem. To jest najbardziej ohydna planeta, jaką zdarzyło mi się w życiu widzieć.

Thonius był człowiekiem o niepozornej posturze, ale przyciągającym uwagę stylu. Stał, chodził czy siadał - zawsze w taki sam sposób: z mieszaniną elegancji i wdzięku. Ustawienie stopy, zgięcie łokcia. Miał na sobie czerwony strój o złotych wykończeniach i obszyciach, czarne skórzane buty i przeciwdeszczowy płaszcz z szarego plastiku. Skończył dwadzieścia dziewięć lat podług ziemiańskiej klasyfikacji. Jasne włosy zaczesał wysoko ponad czoło, skórę twarzy pokrył białym kosmetycznym proszkiem. Zdegustowane oblicze i przytknięta do nosa chusteczka sprawiały, że wyglądał niczym żywa ilustracja scenki sytuacyjnej „Dżentelmen zamierzający się wysmarkać”.

- Cipka – powtórzyła dziewczyna – Mnie to miejsce przypomina dom.

Patience Kys urodziła się na Sameterze w podsektorze Helican: innym brudnym, zatłoczonym, skorodowanym świecie pełnym ciasnych gigantycznych habitatów. W Imperium było ich mnóstwo.

Cudzoziemcy stanowili dziwaczną parę. Dandys i ulicznica. Wyższa od swego towarzysza, atletycznie zbudowana, dziewczyna poruszała się w sposób tak zgrabny, że wręcz płynęła po chodniku. Brązowy skórzany kostium ze srebrnymi łuskami nie ukrywał zbyt wiele z wdzięków jej ciała. Czarne włosy ułożyła w wielki koński ogon ozdobiony długimi srebrnymi spinkami. Miała bladą skórę twarzy i zielone oczy.

- Zgubiliśmy go – przyznała niechętnie.

Thonius zerknął na nią z ukosa, podniósł jedną brew.

- Ten niebieski – oświadczył.

- Skąd możesz mieć pewność?

Chodnik i ulica przed parą obcoświatowców pełne były skrytych pod parasolami ludzi. W ich wielobarwnym mrowiu wyróżniał się jeden, całkowicie niebieski.

- Żadnych oznakowań. Żadnych cenników. Bogaty człowiek, który nie musi korzystać z usług ulicznego parasolnika. Ma własnego.

- Znasz się na rzeczy... – parsknęła pogardliwie dziewczyna – Ale i tak jesteś cipka.

Thonius chrząknął z politowaniem, ale nie wdał się w słowną utarczkę. Każdy człowiek poza Adeptus Astartes w pancerzu terminatorskim był w oczach Patience Kys cipką.

Ruszyli poprzez uliczny tłum podążając śladem niebieskiego parasola. Widok tak wielu przechodniów noszących na sobie ślady poparzeń budził pełną przerażenia fascynację cudzoziemców. Niektóre rany były stare, zabliźnione, inne świeże. Niektóre – i na ich widok Carl Thonius jeszcze mocniej przyciskał do nosa chusteczkę – nie były już zwykłymi poparzeniami, tylko płatami zdegenerowanej chorej tkanki. Najpopularniejszym lekiem na te straszne dolegliwości był „papier wiary”, dostępny w sklepikach na rogach ulic i pod arkadami zadaszeń. Cienki i giętki, papier ten błogosławiony był na etapie produkcji przez rozmaitych kleryków Eklezjarchii, a następnie nasycany łagodzącym ból serum w postaci mlecznika czy flodroxilu. Ludzie cięli zakupione arkusze na mniejsze kawałki, moczyli je w wodzie i przyklejali na poparzenia. Reszta leżała w gestii wiary i Boga-Imperatora. Mijający obcoświatowców przechodnie mieli na sobie wiele papierowych łatek – jakiś mężczyzna w podeszłym wieku pokrył nimi cały kark i głowę, wyglądając niczym groteskowy manekin.

W strugach kwaśnego deszczu rozległ się jakiś dziwny dźwięk. Kys podniosła głowę na czas, by spostrzec stado ptaków, zawracających wysoko w górze i śmigających ku wysokim szpicom wieżowców.

- Jak one tu mogą żyć? – zdumiała się głośno.

- One nie żyją – wyjaśnił Thonius.

Nie miała pojęcia, o czym Carl mówi, ale nie zamierzała ciągnąć go za język. Czuła się zbyt zmęczona na kolejny nudny wykład z ust Thoniusa.

Na skrzyżowaniu z ulicą Lespera niebieski parasol skręcił w lewo i podążył w głąb szerokiego bulwaru St Germanicus do dzielnicy ceramików. Deszcz wciąż nie przestawał padać.

- Gdzie się teraz wybiera? – zapytała.

- To jego jedyna słabość. Kolekcjonuje klayware.

- Nie jedyna słabość – zaoponowała.

- Jedyna, do jakiej się przyznaje – kiwnął głową Thonius.

Pod metalowymi daszkami i ciężkimi plandekami artyści i rzemieślnicy wystawiali na drewnianych stolikach swe towary. Niebieski parasol przemieszczał się pomiędzy tymi stoiskami, które prezentowały misy i wazy o masywnych kształtach i bogatych kolorach.

- Podobno ma największą kolekcję starożytnych klayware w całym Formalu B – oświadczył Thonius.

- Powiedziałeś to tak jakby to był jakiś powód do dumy. Albo to miało czegoś dowodzić – odparła Kys – Już mnie to zaczyna nudzić, Carl. Skopmy mu dupę.

- Nie. Nigdy nie wyciągniemy z niego prawdy, jeśli zostanie przyparty otwarcie do muru. Jest na to zbyt cwany.

- Jego orientacja jest heteroseksualna, prawda?

Thonius spojrzał na dziewczynę z ukosa.

- Tak mówią materiały operacyjne. Czemu pytasz?

Kys ujęła go pod ramię i przyśpieszyła kroku wyprzedzając znacząco posiadacza niebieskiego parasola. Śledzony przez nich człowiek stanął przed witryną kolejnego sklepu z porcelaną.

- Kys? Co zamierzasz...

- Zamknij się. Będzie tutaj za parę minut – dziewczyna wskazała dłonią na wystawę pobliskiego sklepu z wyrobami ceramicznymi – Ten będzie dobry?

- Cóż... chyba... myślę, że tak. Jest tu kilka ładnych rzeczy z późnej trzeciej ery.

- Wybierz coś dla mnie.

- Co?

- Znasz się na tym, ponieważ jesteś cipka. Wybierz dla mnie coś szybko. Najlepszy towar, jaki tu mają.

* * * * *

Umberto Sonsal, wicedyrektor zakładów Engine Imperial w Formalu B, był wyjątkowo otyłym mężczyzną o wilgotnych pełnych ustach i pozbawionych powiek oczach. Klaksony ostrzegające przed deszczem ucichły wraz z ustaniem opadów i zbliżający się do ceramicznego sklepu biznesmen pokręcił wieczkiem noszonego na dłoni sygnetu. Ochronne metalowe płytki zakrywające część jego twarzy wsunęły się z powrotem pod skórę za uszami i pod łukami brwiowymi. Osobisty parasolnik dyrektora złożył jego wielki niebieski parasol.

Sonsal otarł swoje czoło haftowaną chusteczką, po czym wstąpił pomiędzy sklepowe półki przeglądając niektóre egzemplarze z oferty. Jego asystent, parasolnik i dwaj przyboczni ochroniarze czekali przed wejściem do sklepu.

Talerz na trzeciej półce wyglądał szczególnie obiecująco. Nie później niż trzecia era, perfekcyjne wymiary, idealny połysk. Wyciągnął dłoń chcąc ująć talerz w dłoń, ale ktoś go zdołał ubiec.

- Och, jakie to piękne – wyszeptała dziewczyna podnosząc talerz ku światłu lamp.

- To prawda – odparł głębokim tonem.

- Przepraszam. Chciał pan go obejrzeć? – zapytała nieznajoma.

Była oszałamiająca. Jej oczy były takie zielone, szczupła sylwetka taka zgrabna, miłość do klayware tak oczywista.

- Pani pierwszeństwo – ukłonił się Sonsal.

Obróciła talerz wprawnymi ruchami palców, odnotowując wzrokiem naklejkę wykonawcy na spodzie naczynia i jego numer seryjny.

- Późna trzecia? – wydęła wargi zerkając pytająco w stronę dyrektora.

- Oczywiście.

- Ta etykietka. Wygląda na Wytwórnię Nooks, ale mam wrażenie, że to raczej Solobess sprzed czasów przejęcia przez Nooksa.

Zwróciła naczynie w stronę mężczyzny. Sonsal przesunął palcem po swych ustach, zmarszczył czoło.

- Muszę się zgodzić. Zna się pani na rzeczy.

- Och nie! – zaprzeczyła gwałtownie prezentując absolutnie zniewalający uśmiech – Nie bardzo. Ja po prostu... lubię takie rzeczy.

- Ma pani niebywale wysublimowany smak... pani?

- Patience Kys.

- Mam na nazwisko Sonsal, ale będzie mi miło, jeśli zechce się pani do mnie zwracać per Umberto. Patience, masz wyborne oko. Chcesz kupić ten talerz? Szczerze go rekomenduję.

- Obawiam się, że nie stać mnie na taki zakup. Mówiąc szczerze, Umberto, moja pasja w przeważającej większości ogranicza się do oglądania tych dzieł sztuki. Mam parę godnych uwagi egzemplarzy, ale rzadko kiedy dysponuję kapitałem umożliwiającym nowe zakupy.
- Rozumiem. Może jest tutaj coś innego, co również zwróciło twą uwagę.

* * * * *

+ Thonius!+

Mentalny okrzyk uderzył go między oczy niczym cegła. Thonius znajdował się w tym momencie po drugiej stronie ulicy, obserwując ceramiczny skład spod witryny sklepu oferującego bele „papieru wierzących”. Dymiąca woda spływająca z dachu budynku bulgotała w pobliskich żelaznych rynnach, mocno skorodowanych i podniszczonych. Thonius wyciągnął osłonkę z okularu swej lunetki.

+ Szybko. Coś dobrego! +

- Widzisz to? – zapytał Thonius. Twierdzącą odpowiedź otrzymał natychmiast, delikatną i cichą, zupełnie odmienną od brutalnej komunikacji myślowej Kys.

- Co sugerujesz? – przeszedł do rzeczy Thonius.

Milczał chwilę słuchając wskazówek, po czym zaczął mówić półgłosem.

- Po twojej lewej, szeroka urna. Nie, Kys, po drugiej lewej. Tam. Ta brązowa. To wczesna czwarta era, ale twórca ma znakomitą reputację. Marladeki. Jest cenna, bo ma doskonałe proporcje, a Marladeki młodo umarł, więc jego dzieła do licznych nie należą.

+ Jak młodo umarł? +

- Zapytam. Jak młody był, kiedy umarł? Hmm. Patience, zmarł w wieku dwudziestu dziewięciu lat. Wyrabiał przeważnie misy. Urny to w jego przypadku rzadkość.

- Znasz się na sprawie.

* * * * *

- To jest śliczne – powiedziała Kys wyciągając dłoń ku smukłej butelce na wino o pięknym połyskliwym wykończeniu czarnego szkła – ale to...

Westchnęła z zaskoczeniem i ujęła delikatnie w dłonie niską urnę o szerokim obwodzie.

- To dopiero jest cacko. Wczesna czwarta, mogłabym rzec... ale nie uważam się za profesjonalistę w tej dziedzinie.

Sonsal zabrał z rąk dziewczyny naczynie, nie potrafiąc się zdecydować, czy patrzeć na urnę czy raczej na swą uroczą rozmówczynię.

- Wiesz na ten temat naprawdę wiele, moja droga. Faktycznie wczesna czwarta. Kto jest autorem? Nie potrafię odcyfrować etykiety...

Sonsal założył na oko jubilerskie szkiełko i zaczął uważnie studiować spód urny.

- To chyba nie może być Marladeki, prawda? Wydawało mi się... on zrobił tak mało dzieł nie będących misami.

Sonsal zdjął szkiełko z oka i obrócił urnę w dłoniach.

- To on – oznajmił cichym tonem.

- Nie!

- Na Boga-Imperatora, Patience, szukałem czegoś takiego od lat! Sam uznałbym tę urnę za podróbkę, gdyby nie twoja spostrzegawczość!

- Bez przesady – wzruszyła wdzięcznie ramionami. Mężczyzna był dla niej skrajnie odpychający. Granie roli uprzejmej ślicznotki sprawiało jej ogromną trudność.

- Muszę to mieć – powiedział Sonsal, po czym zreflektował się i spojrzał na dziewczynę pytająco – Chyba, że ty jesteś zainteresowana?

- Cena tej urny wykracza dalece poza moje możliwości finansowe, Umberto – wyznała szczerze Kys.

Sonsal uniósł naczynie w górę i właściciel sklepu podszedł do niego śpiesznie z zamiarem zapakowania urny i wystawienia faktury.

- Jestem twoim dłużnikiem, Patience.

- Jesteś dla mnie zbyt uprzejmy, Umberto.

- Czy zechciałabyś... czy zaszczyciłabyś mnie swą obecnością na dzisiejszej kolacji?

- To raczej niemożliwe...

- Nalegam. Musimy uczcić tę okazję. Naprawdę, Patience, przynajmniej tyle mogę dla ciebie zrobić w formie podziękowania... jak możesz być tak okrutna i pozbawiać mnie tej przyjemności spożycia wspólnego posiłku z kobietą o tak wybornym smaku?

- Umberto, jesteś taki słodki.

* * * * *

- Na Tron, on jest odrażający – mruknął pod nosem Thonius – Złoty Tronie, ależ z ciebie dziwka, Kys.

+ Stul gębę, cipko +

- Bądź ostrożna, Patience. Bądź ostrożna.

* * * * *

Ostrzegające przed deszczem klaksony ożyły ponownie. Kiedy Sonsal i jego towarzysze ruszyli w górę ulicy, parasolnik dyrektora rozłożył niebieską kopułę. Sonsal i Patience ukryli się pod nią natychmiast.

- Tak, obserwuję ich – padła odpowiedź Thoniusa, skierowana pod adresem rozbrzmiewającego w jego głowie głosu. Śledczy posuwał się ulicą w ślad za niebieskim parasolem – Zostanę z nią, nie martw się o nic. Jeśli Kara albo Nayl są wolni...

Mentalny impuls.

- Och, oboje zajęci? Dobrze, sam sobie poradzę. Tak, poradzę sobie z tym. Przecież powiedziałem.

Mentalny impuls.

- W porządku. Spokojnie, Ravenor. Zawsze pozostaję twym wiernym sługą.


Ostatnio zmieniony przez Keth dnia Czw 21:14, 28 Sty 2010, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 21:20, 28 Sty 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Przeklęty ninker sięgnął po swój ukryty atut.

Ruch dłoni pod kurtkę, doskonale czytelny i zrozumiały. Co tam takiego chował? Pistolet? Miotacz gazu? Pieprzony bolter?

Kara Swole nie zamierzała czekać na odpowiedź. Skoczyła w tył, opierając się dłońmi o chromowany blat przeleciała nad stalowym kontuarem baru.

Pociski uderzyły w żebrowane półeczki ponad jej głową, wyrzucając w powietrze tacki z grillowanym mięsem i parującą warzywną pastą. Szklane słoje pełne ryb i przetworów rozprysły się na kawałki obsypując swą zawartością tylną część kontuaru. Ktoś darł się jak opętany. To chyba ta kelnerka z ogromnym biustem, pomyślała Kara. A niech wrzeszczy, ma ku temu odpowiednie gabaryty.

Kara popełzła na czworakach wzdłuż kontuaru, szybka niczym drapieżny kot. Rozpięła trzy górne guziki swego kombinezonu i sięgnęła w stronę noszonej pod pachą kabury. Automatyczny Tronvasse o krótkiej lufie wpadł jej prosto w dłoń. Docierając do krańca kontuaru usiadła na tyłku, oparła się o bufet plecami i odciągnęła bezpiecznik pistoletu.

Strzelanina ustała na chwilę. Dziewczyna słyszała jedynie dzikie wrzaski i lamenty uciekających z baru klientów.

- Gdzie on jest? – wyszeptała.

+ Pięć metrów na lewo od ciebie, idzie do przodu. Wyczuwam w nim silne podekscytowanie +

- Nie gadaj. Próbował mnie na miejscu rozwalić. Silne podekscytowanie to nie dość stosowne określenie.

+ Proszę, bądź ostrożna. Znalezienie twojej następczyni może mnie sporo kosztować +

- Jesteś bardzo uprzejmy.

+ Chciałem coś dodać... nie potrzebujemy problemów. Nie tutaj. Pociągnęłyby za sobą zbyt wiele komplikacji. Możesz go obezwładnić? +

- Obezwładnić?

+ Tak +

- Wariata ze spluwą w ręku?

+ Tak +

- Zobaczmy...

Uniosła nieznacznie głowę. Dwa następne pociski omal nie zdarły jej skalpu, gwizdnęły tuż nad kontuarem.

- Negatywna odpowiedź.

+ Um +

- Słuchaj, mogę spróbować. Pozwolisz mi patrzeć?

+ Zamknij oczy +

Kara Swole zamknęła swe oczy. Po chwili w jej umyśle pojawił się nieco zdeformowany, rozmazany obraz, jakby widziany spod powierzchni wody. W dole widniał bufet publicznej jadłodajni, obserwowany gdzieś spod sufitu. Co kilka sekund obraz zanikał, po czym pojawiał się ponownie, przywodząc na myśl projekcję źle sformatowanego pliku graficznego. Dziewczyna ujrzała stoliki i krzesła, poprzewracane w trakcie popłochu, rozbite naczynia i rozrzucone po podłodze jedzenie. Blat kontuaru połyskiwał w świetle wiszących pod sufitem lamp. Za nim, pod osłoną masywnej bariery, kucała się niska, muskularnie zbudowana dziewczyna w gimnastycznym podkoszulku, dziwacznych spodniach z japanagaru kojarzących się z kobietą lekkich obyczajów i skórzanej kurtce bez rękawów. W rękach ściskała automatyczny pistolet. Pod grzywką krótko przyciętych jasnych włosów widniały zaciśnięte oczy.

Nigdy nie podobał mi się ten jasny kolor. Muszę się przefarbować z powrotem na czerwień.

+ Skoncentruj się. W niczym mi nie pomagasz +

- Przepraszam.

W polu wizji pojawił się ninker. Był po drugiej stronie kontuaru, zmierzający ostrożnie w kierunku jego rogu. Wygięty magazynek sterczący z jego rękojeści jego pistoletu był tak wielki, że mężczyzna zdawał się dzierżyć nieforemny teownik.

+ Oprócz podekscytowania nie wyczuwam niczego innego. Przez większość czasu w przeciągu ostatnich trzydziestu pięciu minut palił obscurę. Narkotyk totalnie go ekranuje +

- Więc raczej się nie przestraszy, jeśli go wezmę na celownik?

+ Bardzo wątpliwe +

Kara odetchnęła głęboko, wciągając w nozdrza zapach rozsypanego jedzenia i rozlanej kawy. Potem zerwała się w ułamku chwili na nogi, celując z Tronvasse w kierunku ninkera.

Którego już nie było w jadłodajni.

- Gdzie to cholery...

+ Zwiał jak mi się wydaje. Chyba poszedł po rozum do głowy +

Drzwi znajdujące się w bocznej ścianie sali kołysały się na zawiasach. Kara podbiegła do nich z bronią dzierżoną w wyciągniętych do przodu dłoniach, w pozycji charakterystycznej dla stróżów porządku. Kara Swole nigdy nie służyła w siłach porządkowych Departmento Magistratum, ale pewien twardy jak skała arbitrator o nazwisku Fischig nauczył ją swego czasu tego i owego.

Pchnęła czubkami palców chwiejące się ciągle drzwi. Po drugiej stronie progu znajdował się ciemny korytarzyk o wyłożonej zdeptanym linoleum podłodze. Wzdłuż obu ścian piętrzyły się skrzynki z mrożonym mięsem i tuby produkowanego fabrycznie tłuszczu do smażenia. Od strony znajdujących się piętro niżej kuchni buchał gorący zapach jedzenia i pary.

Lokal nazywał się Lepton, był jedną z wielu publicznych jadłodajni funkcjonujących w Formalu D Petropolis. Podobnie jak wszystkie inne tego rodzaju niezrzeszone punkty usługowe, znajdował się głęboko w trzewiach dystryktu. Osiem poziomów mieszkalnych i produkcyjnych napierało na jadłodajnię z góry, a do jej wnętrza nigdy nie miało dotrzeć ani słoneczne światło ani nawet żrący toksyczny deszcz. Tylko ponure, licencjonowane restauracje z certyfikatem Munitorium miały lokalizacje na wyższych poziomach miasta lub nawet na wierzchnich ulicach. Wszystkie publiczne jadłodajnie były otwarte na okrągło przez całą dobę, odwiedzane przez rzesze pracujących na zmiany robotników. Ludzie przychodzący tam zjeść śniadanie siadali obok zmęczonych klientów przełykających zupę i popijających tanią zbożową wódkę po zakończeniu mozolnej nocnej szychty. Na dolnych poziomach metropolii królowały sztuczne oświetlenie, metalowe podłogi, obite panelami ściany i wszechobecny brud.

Kara zbiegła do kuchni. Nie zwracający na nikogo uwagi serwitorzy pracowali przy szatkownicach lub pojemnikach z wrzącym olejem, w powietrzu unosił się nieprzerwany szczęk kuchennych utensyliów. Wodna para i dym z piecyków wirowały pod sufitem kotłowane rachitycznymi obrotami psujących się, nie konserwowanych od dziesiątek lat wentylatorów. Garstka pracujących w kuchni ludzi wychodziła powoli ze swych kryjówek pod stołami i za meblami, ale wszyscy pierzchli co sił z powrotem na widok kolejnego uzbrojonego intruza przedzierającego się przez ich gastronomiczne dominium.

- Gdzie on pobiegł? – wrzasnęła do śmiertelnie przerażonego kucharczyka, który próbował zasłonić się trzymaną w rękach frytkownicą. Chłopak wymamrotał coś niezrozumiale.

- Gdzie? – warknęła ponownie i podkreśliła wagę swego pytania strzałem w obudowę pobliskiego piecyka. Z okrągłego otworu zaczął natychmiast tryskać gorący tłuszcz.

- Rampa załadunkowa! – wykrzyczał kucharczyk.

Wypadła z kuchni i znalazła się w szerokim korytarzu o gładkiej podłodze poznaczonej niskimi szynami służącymi do przewozu towarowych wózków. Po obu stronach przejścia znajdowały się załadowane towarem alkowy, haki z zawieszonym na nich mięsem oraz prezentująca się wyjątkowo nieestetycznie toaleta do użytku personelu, która stanowiła źródło odoru przebijającego się nawet przez zwyczajowe zapachy kuchni.

Właz na końcu korytarza był otwarty, do środka pomieszczenia wpadał strumień zimnego powietrza. Pokonując ostatnie kilka metrów dziewczyna przylgnęła plecami do ściany korytarza.

Rampa załadunkowa była poobijaną metalową platformą wyrastającą ponad wilgotną kompozytową posadzkę hali tranzytowej. Tunele komunikacyjne; dostatecznie wielkie, aby mogły się nimi poruszać bez trudu towarowe samochody, biegły w obu kierunkach, oświetlone pulsującymi słabo bursztynowymi lampami. Wysoko w górze ściekająca wolno kwaśna woda i ledwie widoczne dzienne światło sączyły się z szybu biegnącego poprzez piętra kompleksu aż ku jego sklepieniu. Wielkie skorodowane łopaty wentylatorów tkwiły w bezruchu wewnątrz szybu.

Kara przebiegła platformę i wychyliła się za jej poręcz dostatecznie szybko, by dostrzec ściganego mężczyznę znikającego w głębi tunelu po lewej stronie. Zeskoczyła z platformy i pobiegła w ślad za nim.

W chwili, gdy wpadł w wąską alejkę zasypaną pustymi kartonami i stertami śmieci, zdążyła zmniejszyć do połowy dzielący ich od siebie dystans. Mężczyzna obejrzał się przez ramię, spostrzegł ją i chyba bił się przez chwilę z myślami nie wiedząc, czy do niej nie strzelić. Odrzucił rychło ten pomysł i popędził dalej przed siebie.

- Stój! – zawołała Kara.

Nie usłuchał jej wezwania.

Kara przypadła na jedno kolano, wymierzyła starannie i wystrzeliła z trzymanego oburącz pistoletu. Pojedynczy pocisk trafił uciekiniera w lewą nogę i powalił go na ziemię. Mężczyzna runął na pustą metalową skrzynię z takim impetem, że wgniótł swym ciałem jej pokrywę.

Jęczał coś i mamrotał, kiedy silnym szarpnięciem posadziła go na skrzynce.

- To było głupie i niepotrzebne. Chciałam tylko pogadać – powiedziała dziewczyna – Teraz zaczniemy od początku.

Ninker wystękał coś na temat swojej nogi.

- Nie pogarszaj swojej sytuacji. Chcę z tobą pogadać o Lumbe.

- Nie znam żadnego Lumbe.

Kopnęła go w udo tuż nad raną postrzałową i z ust mężczyzny wydarł się zdławiony wizg.

- A właśnie, że znasz. Swoim kumplom w jadłodajni mówiłeś na temat Lumbe dużo i z ochotą.

- Musiałaś się przesłyszeć.

- Do takich rzeczy nie są mi potrzebne uszy. Czytam w twoim umyśle. Lumbe. Facet. Jeśli czegoś potrzebujesz, on to załatwi. Ma dobre ceny. Trawa ułud. Jellody. Niebieściaki. Spojrzenia. Potrafi sporo załatwić.

- Nie wiem! Nie wiem!

- Czego nie wiesz?

- Nie wiem, czego ode mnie chcesz!

+ Kara +

- Nie teraz. Gnojku, doskonale wiesz, czego chcę.

- Nie!

+ Kara +

- Nie teraz. Słuchaj, ty żałosny frajerze, chcę spotkania. Spotkania z Lumbe. Muszę dopaść tego człowieka.

- To się da załatwić – oświadczył czyjś głos za jej plecami.

Kara pchnęła uciekiniera na skrzynkę i mężczyzna opadł na nią popłakując cicho. W głębi alejki stało sześciu wielkich sukinsynów w skórzanych spodniach i ćwiekowanych kurtkach, o wszczepionych pod skórę sztucznych splotach mięśniowych. Przywódca grupy miał twarz poznaczoną bliznami po kwasie, układającymi się w zawiły wzór. Członkowie klanu. Miejscy gangsterzy. Bandyci z ciemnych zaułków.

- Mogłeś mnie ostrzec.

+ Próbowałem +

- Mogę jakoś pomóc, panowie? – wyszczerzyła zęby dziewczyna.

Wszyscy odpowiedzieli jej uśmiechami. Zamiast zębów mieli brudne stalowe implanty. Kilku nosiło na językach kolczyki lub dodatkowe kły wszczepione w ich czubki.

- Cóż, chyba mam kłopoty – powiedziała szacując w myślach swe szanse. Dwóch miało sprężynowe ostrza, dwóch wielkie przemysłowe młoty, a jeden – przywódca – łańcuchową rękawicę. Porządnie naoliwione ząbki wibrowały złowieszczo.

Ona miała po swej stronie automatyczny pistolet i odwagę. Nikłe szanse nawet jak na nią.

+ Te szanse są mniej niż nikłe, Kara. Nie próbuj. Wybrniemy z tego w inny sposób +

- Ta? Niby w jaki? – warknęła sarkastycznie.

- Do kogo gadasz, suko? – zapytał przywódca grupy.

- Do głosów w mojej głowie – odparła łudząc się nadzieją, że może takie oświadczenie wstrzyma na chwilę wybuch ich agresji. Nawet w tak pełnych bezprawia jak Petropolis miastach ludzie czuli lęk przed wariatami lub istotami obdarzonymi psionicznym talentem.

Uznała w myślach, że ruchem otwierającym pojedynek będzie eliminacja przywódcy za pomocą pistoletowej kuli. To pozwoliłoby wyłączyć z akcji najbardziej niebezpieczną broń, potem zaś dziewczyna gotowa była zdać się na improwizację.

I pewnie plan taki by zadziałał, gdyby nie przeklęty ninker, który kopnął ją znienacka od tyłu w chwili, kiedy podnosiła pistolet do strzału. Uderzona jego zdrową nogą zatoczyła się do przodu. Jeden z industrialnych młotów świsnął w powietrzu i wytrącił jej broń z ręki.

+ Kara! +

Jakimś cudem zdołała uskoczyć przed ciosem łańcuchowej rękawicy. Ząbki broni rozorały stertę drewnianych palet za jej plecami. Uderzyła z całej siły w klatkę piersiową przywódcy i poczuła jak pęka jedno z jego żeber, ale w tej samej chwili sprężynowe ostrze rozcięło nogawkę jej szerokich, luźnych spodni. Sekundę później młot trafił ją w lewe ramię i powalił na twardą posadzkę alejki.

- Kurwa! Kurwa! Przejmij mnie! Przejmij mnie teraz!

+ Dystans jest zbyt... +

- Pierdolę dystans! Przejmij mnie albo jestem trupem!

Usłuchał, chociaż wiedziała jak bardzo tego nienawidził. On wiedział jak bardzo nienawidziła tego ona. Czasami zdarzały się jednak sytuacje, kiedy tylko taka interwencja mogła kogoś ocalić. Niewielki naszyjnik z upiorytu wiszący na szyi kobiety trzasnął cicho i rozjarzył się nieziemską poświatą. Wpadła na ułamek chwili w konwulsje i wszystko, co składało się na Karę Swole – jej umysł, jej osobowość, wspomnienia, marzenia i pasje – znikło w niewielkim ciemnym zakamarku duszy ogrodzonym mentalnymi blokadami.

Ciało Kary Swole, wystrzeliło w powietrze z pozycji leżącej poprzez wyskok z wygiętego grzbietu. Odbiła cios zadany młotem, a moment później kopnęła w wyskoku jednego z gangsterów ze sprężynowym nożem w mostek, tak silnie, że usłyszała trzask pękających kości.

Ostrze wypadło z bezwładnej dłoni bandyty wirując w powietrzu. Lewa dłoń Kary Swole wystrzeliła w bok: nie po to, by je pochwycić, tylko by odbić błyskawicznie, zmienić trajektorię lotu broni i zwiększyć jej prędkość. Gangster dzierżący młot upuścił go na ziemię i podniósł dłonie w górę sięgając ku tkwiącemu pośrodku czoła nożowi. Runął martwy na plecy.

Ciało Kary Swole wygięło się silnie w tył uchodząc przed ciosem drugiego młota, po czym wyleciało ponownie w powietrze. Wymachujący młotem gangster został uderzony obiema nogami kobiety w twarz.

Wylądowała giętko na ziemi i złapała drugiego nożownika za dolną szczękę, zaciskając na niej swe palce i wbijając je do ust mężczyzny. Nie rozluźniając uścisku przerzuciła mężczyznę przez ramię i zmiażdżyła mu ciosem lewej stopy tchawicę.

Przywódca bandy runął na nią wymachując łańcuchową rękawicą. Dziewczyna chwyciła jeden z upuszczonych młotów i zasłoniła się nim w taki sposób, by głowica narzędzia wpadła na zębate ostrze broni gangstera. Młot został poszatkowany na kawałki w ułamku chwili, ale jego głowica była wykonana z duracytu i pracujący na najwyższych obrotach mechanizm napędowy rękawicy spalił próbując przeciąć metalowy rdzeń młota. Z uszkodzonego urządzenia buchnęły kłęby dymu. Ciało Kary Swole wbiło trzymany oburącz ułomek rękojeści młota w pierś gangstera.

Otoczona ciałami martwych lub dogorywających napastników, Kara zaczęła ponownie dygotać i trząść się w spazmach. Upadła na kolana dysząc ciężko.

Jej sylwetkę zalały znienacka snopami światła podręczne reflektory. Puste oczy dziewczyny nie reagowały na rażący blask.

- Magistratum! Magistratum! Nie ruszaj się albo będziemy strzelać!

Unieruchomiona w świetle reflektorów kobieta zaczęła podnosić w geście poddania się ręce.

Noszące osobiste pancerze postacie otoczyły ją kręgiem mierząc do swej ofiary z broni krótkiej i trzymając w pogotowiu energetyczne pałki.
- Kładź się na twarz! Na twarz! Natychmiast!

- Mam stosowne uprawnienia – oświadczyła Kara Swole; tonem, który wcale do niej nie należał.

- Doprawdy? – we wzmacniaczu hełmu jednego z agentów Magistratum zatrzeszczał ironiczny głos – A cóż to za zasrane uprawnienia?

Jej twarz, pusta i wyprana z wszelkich emocji, zwróciła się w jego stronę.

- Uprawnienia Ordo Xenos, funkcjonariuszu. To w pełni sankcjonowana operacja, a ja jestem inkwizytor Gideon Ravenor. Przemyśl bardzo dobrze następne słowa, które wypowiesz.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 21:24, 28 Sty 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





O ile Zael się nie mylił, było takie jedno dobre miejsce na południowym krańcu Formalu L, nad kanałami. Genevieve X kręciła różnego rodzaju interesy nie tylko na kanałach, ale właśnie tam należało się wybrać, jeśli ktoś miał zamiar się z nią spotkać.

Zael nigdy się tam nie zapuszczał. Nigdy nie widział Genny X ani – o ile dobrze się orientował – nie wyświadczył przysługi członkom jej klanu, ale pewien był, że persona półświatka tego kalibru była dobrym kandydatem do spotkania z nieznajomym facetem. Z początku Zael zamierzał wystawić gościowi jednego z pomniejszych dilerów w L, ale uznał, że coś takiego nie skończyłoby się dobrze ani dla handlarza ani dla niego samego. Wtedy właśnie wpadł na „Plan”.

Miał ogromną ochotę na spojrzenie, a narkotyczny głód wyostrzył mu zmysły i bystrość umysłu. Plan sprawiał wrażenie doskonałego. Nikt, nawet taki napakowany facet jak ten gość w kurtce, nie mógł bezkarnie wkraczać na terytorium Genny X węsząc i zadając niewygodne pytania. Zael zaprowadzi go na miejsce, a gangsterzy pani X załatwią resztę. Zgodnie z założeniami Planu Zael miał prysnąć w powstałym zamieszaniu lub – i to była ta lepsza alternatywna część Planu – wywrzeć takie wrażenie na Genevieve X, by ta okazała mu swą wdzięczność i uznanie. Może pozwoliłaby mu skorzystać z darmowego spojrzenia, a może nawet złożyła propozycję pracy. Cholera, czemu los nie miałby się w końcu okazać łaskawszy? Nawet gdyby Genny X zaoferowałaby mu posadę parasolnika, byłby to niebywały prestiż. Zadawać się z X. Coś takiego wyniosłoby Zaela wysoko ponad indywidua pokroju Riscoe czy Iskiego.

Chłopak był tak zachwycony swym Planem, że z trudem powstrzymywał się przed tryumfalnym uśmiechem.


Kanały można było wyczuć na długo przed dotarciem do ich brzegów. Stęchła woda, odór garbarni, grząskie błoto, wszystko to skąpane w kwaśnej deszczówce. Przy kanałach zawsze cuchnęło.

Kiedyś dawno temu – Zael nigdy nie był dobry w historii – Petropolis rozrosło się poza wyznaczone przez architektów pierwotne granice miasta. Rosło i rosło niczym tłusty tyłek rozłożony na barowym stołku. Na północy, w Schodowym Mieście, wdarło się na wzgórza. Na południu rzuciło swój cień na dolinę dorzecza. Na początku w koryto rzeki wbito gigantyczne kamienne słupy tworzące podpory pod szerokie tarasy. Potem, w odpowiedzi na rosnące zapotrzebowanie w branży tanich mieszkań, na tarasach zaczęto budować całą dzielnicę habitatów, sięgających na czterdzieści pięter w górę i wiszących dwadzieścia metrów nad powierzchnią wody.

Nad rzeką, która już dawno temu rzeką być przestała, zawsze cuchnęło. Mech i porosty pokrywały każdą dostępną powierzchnię, zewsząd dobiegał odgłos plusku i bulgotania. Głęboko w dole żelazne klatki schodowe prowadziły ku najniższym poziomom dzielnicy, dochodzącym prawie do powierzchni kanałów. Tam można było wynająć barki i łodzie, którymi ludzie przemieszczali się szybko i sprawnie pomiędzy różnymi punktami dzielnicy.

W drodze do kanałów mężczyzna i chłopiec usłyszeli dźwięk przeciwdeszczowych alarmów, ale nie zaprzątali sobie nimi głów. W tej części miasta górne ulice przysłonięte były przeźroczystymi dachami. Kłopoty pojawiały się dopiero w sezonie zimowym, kiedy rozciągnięte nad dorzeczem habitaty padały ofiarą sztormów oceanicznych.

- Przepiękna okolica – powiedział dziwacznym tonem facet. Zael uznał, że był to sarkazm w stylu „To miasto jest tak obrzydliwe, że nie ma żadnego fajnego miejsca, ale tutaj jest już wyjątkowo dennie”. Typowy zadufany obcoświatowiec. Wtedy właśnie Zael uświadomił sobie, dlaczego mężczyzna wydawał mu się tak bardzo odległy. To był obcoświatowiec. Już samo nazwisko to sugerowało. Ravenor. Kurczę! A czemu nie od razu „Imperialny arystokrata z bogatego świata”?

Przeszli właśnie przez górną część ulicy Nace, obok kramów handlarzy złomem i rzecznych kupców. Na stolikach i ladach walały się rozmaite rzeczy, w większości przypadków śmierdzące mułem i pokryte grubą warstwą czarnej mazi. Za dodatkową opłatą można było wynająć jednego z krążących w kółko posiadaczy przenośnych dmuchaw i oczyścić znalezisko w celu jego dokładniejszego obejrzenia. Facet minął właśnie dwóch mechaników szacujących wzrokiem wyczyszczony w ten sposób blok cylindra. Mokra maź kapała na płyty poziomu. Stojący obok kupiec zachwalał donośnie karty identyfikacyjne, ręczne zegarki, protezy dentystyczne, spinki i guziki, dokładnie wyczyszczone i ułożone w metalowych pojemnikach na czterokołowym wózku.

- Ludzie wyrzucają najdziwniejsze rzeczy – skomentował Zael kiwając głową w kierunku kupca.

Obcy nic nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Zael wiedział, że facet był dość bystry, by domyślić się, iż karty ID i protezy dentystyczne nie wpadały do kanałów przez przypadek. Mroczne rozlewisko pod miastem było ulubionym przez gangsterów miejscem pozbywania się zwłok.

Wędrowny kaznodzieja nękał ulicę słowami złowieszczych przepowiedni z wysokości ustawionego na chodniku pulpitu, informując mijających go przechodniów o zepsuciu dusz i wzywających ich, by stosowali się do nauk kanonu wiary. Nikt nie zwracał na niego uwagi, być może na wskutek źle dobranych metafor. Na Eustis Majoris skierowanie wzroku ku niebiosom nie oznaczało boskiej łaski, wręcz przeciwnie – niosło ze sobą „papier wiary”, cierpienie i przedwczesną śmierć.

Na następnej ulicy, pomiędzy kramikami dwóch handlarzy starzyzną, piętrzyły się drewniane klatki ułożone przez starszą wiekiem kobietę. Transparent rozwieszony nad jej głową informował, że zbiera datki na naprawy i konserwacje miejskich ptaków. Zamknięte w klatkach stworzenia miały różne rozmiary, ale wszystkie wyglądały na jednakowo chore i wycieńczone, jeśli już nie martwe. Miały wydarte lub połamane upierzenie, zniszczone oczy i kończyny. Spod sztucznej skóry wyzierał miejscami metal, delikatne mechanizmy pokrywała warstewka rdzy i brudu.

- Moneta na biedne ptaki, sir? – powiedziała kobieta widząc mijającego ją mężczyznę – Proszę tylko o mały datek na biedne ptaszki.

Miała na sobie plastikowy fartuch i szkło powiększające założone na jedno oko. Na blacie niskiego stoliku rozkrzyżowała jednego z ptaków, przygotowując go do czyszczenia. Miniaturowe wirniki w karku urządzenia warczały ledwie słyszalnie, kiedy ptak kręcił rozpaczliwie głową, z metalowego dzióbka dobiegało żałosne popiskiwanie. Inny ptak, znacznie większy i całkowicie pozbawiony upierzenia, siedział na ramieniu kobiety. Sprawiał niesamowite wrażenie połyskiem swych ostrych chromowanych skrzydeł i korpusu.

Mężczyzna zignorował jej słowa i pchnął towarzyszącego mu chłopca do przodu.


Zeszli w dół podziemnych schodów prowadzących na skrzyżowanie w dokach Wherry. Ponad ich głowami piętrzyło się trzydzieści sześć poziomów Formalu.

- Gdzie teraz?

Zael wskazał dłonią kierunek marszu.

- Jesteś pewien? Szczerze wątpię, żeby w tej części miasta można było znaleźć kogoś skorego do rozmowy. Lepiej, żebyś nie próbował mnie wciągnąć w pułapkę.

Zael skrzywił się nieznacznie. Czyżby facet zdołał przejrzeć jego zamiary? Odkrył w jakiś sposób Plan?

- Coś pan! – odparł Zael pozornie urażonym tonem – W mieście jest kilka takich miejsc. Baza Genevieve X znajduje się na jednym z nabrzeży. Stara gwardia. Zaufaj mi.

- Zaufać ci? – roześmiał się gość. Był to zły podejrzliwy śmiech – Ile masz lat?

- Osiemnaście – powiedział chłopak.

- Kłam dalej – parsknął facet.

Zael nie odezwał się więcej. Za nic by się nie przyznał nieznajomemu, że gdzieś po jedenastych urodzinach stracił rachubę i nie wiedział już, ile tak naprawdę miał lat.


Siedziba Genevieve okazała się sześciopiętrowym gmachem wyrastającym ze środkowego przęsła starego molo, jednego z wielu na kanałach. Chociaż tonące w ciemności mury budowli były wilgotne i pokryte pleśnią, nawet w nikłym blasku elektrycznych lamp gmach sprawiał należyte wrażenie. Jego widok najwyraźniej rozwiał obawy faceta. Jeśli na terenie kanałów kręcił interesy ktoś z klasą, to musiał rezydować właśnie tutaj.

- Ona stoi za wszystkimi czarnymi transakcjami w tej części Petropolis – zdradził poufałym tonem Zael – Mówi się, że posiada kontakty wysoko w Munitorium.

- Doprawdy?

- No. Płacisz co nieco, a ona w zamian potrafi załatwić prawie wszystko. Skasowanie kartoteki, fałszywe papiery, przepustki podróżne.

- Jestem zaskoczony, że mieszkańcy tego miasta nie walą do niej całymi tłumami – odparł sarkastycznie obcy.

- Ona... – zaczął Zael, ale z miejsca ugryzł się w język. Jego entuzjazm w zaspokajaniu ciekawości faceta omal nie sprawił, że chłopiec zdradziłby pierwszą i podstawową informacje na temat Genny X. Otaczało ją tak liczne grono doświadczonych gangsterów, że pomniejsi klienci omijali kobietę szerokim łukiem. Nie, ujawnienie tego faktu zrujnowałoby cały Plan.

- Ona co?

- Ona załatwia wiele innych rzeczy – improwizował Zael – Zwłaszcza flekty. Tego właśnie chcesz, prawda? Szukasz flekt?

- Coś w tym stylu.

- Więc wszystko gra. Pójdziemy pod boczne drzwi i tam cię przedstawię. Potem...

- Za jak wielkiego masz mnie idiotę?

- Słucham?

- Nie zamierzam pakować się ani w boczne drzwi ani frontowe i pozwolić ci gadać. Myślisz, że dożyłbym do tego wieku nie wiedząc czego w życiu unikać?

- Więc co robimy? – jęknął Zael czując jak Plan wymyka mu się z rąk.

- Mam pewien plan – powiedział facet. Tego właśnie Zael bał się najbardziej.


Po drugim solidnym walnięciu wejście stanęło otworem. Były to proste, ale masywne drewniane drzwi, umieszczone na mechanicznych zawiasach. Prawdziwą zaporę tworzyła migotliwa ściana pola siłowego znajdująca się tuż za progiem. Za tarczą energii Zael dostrzegł spoglądającego w stronę intruzów gangstera w barwach jednego z miejskich klanów. Mężczyzna był wielki, jego twarz znaczyły wytrawione kwasem ceremonialne blizny i metalowe kolczyki. Z koncentrycznych wzorów wynikało, że gangster należy do Cieni z Południowych Kanałów.

- Czego? – warknął odźwierny.

- Mamy sprawę – oświadczył facet.

- Do kogo?

- Do X.

- Czego dotyczy?

Facet wskazał ruchem podbródka chłopca, ściskanego oburącz za tors. Oczy Zaela wręcz promieniowały grozą, ale dla lepszego efektu gość przygniótł mu jeszcze mocniej ręce i chłopiec wydał z siebie zdławiony pisk.

- Chodzi o tego łebka.

Kurwa mać, Imperatorze, tego Plan nie przewidywał!

- Nie jesteśmy zainteresowani – oświadczył gangster, po czym zaczął kręcić korbą mechanizmu zamykającego zewnętrzne drzwi.

- W porządku. Puszczę go wolno, niech robi to, co wcześniej zaplanował. Co tam, może nawet sam zaprowadzę go do Officio Inquisitorus. To w Formalu A, prawda?

Gangster przestał kręcić korbą.

- Co pieprzona Inkwizycja ma wspólnego z tym szczeniakiem?

- Coś, co mogę wyjawić X, a nie jej portierowi.

Gangster wyciągnął zza pasa ciężki pistolet, obrócił w bok głowę i zawołał coś w głąb ciemnego korytarza.

Tarcza pola siłowego zamigotała raz jeszcze i zgasła. Gangster przywołał ich ku sobie wymownym ruchem dzierżonej w ręku broni.

Tuż przed przekroczeniem progu Zael coś znienacka usłyszał. Trzy słowa.

+ Bądź ostrożny, Nayl +

- Co? – zapytał faceta Zael.

- Niczego nie mówiłem.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 21:36, 28 Sty 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Korytarz prowadzący w głąb gmachu był długi i pogrążony w mroku. Powietrze przesycała wysoka wilgotność. Śmierdzący niczym bydło klanowi gangsterzy – trzej Cienie i pięciu bandytów ze Wschodniego K – otoczyli intruzów w formie eskorty. Nikt nie próbował przeszukiwać faceta w czarnej kurtce. Cóż takiego mógłby ten człowiek próbować zrobić w sercu gangsterskiej fortecy?

Właz dalej znajdowało się pomieszczenie skąpane w zielonej poświacie. Bandyci wprowadzili gości do poczekalni i znikli. W środku było przyjemnie chłodno, chromowane wentylatory wpompowywały do poczekalni świeże powietrze. Polerowana posadzka lśniła przyciągając wzrok mozaikami w postaci ryb, a wysoko sklepiona kopuła jaśniała blaskiem elektrycznych lamp o turkusowych kloszach. To był dowód życia na poziomie, pierwszy posmak luksusu, jakiego dane było Zaelowi zakosztować. Chłopiec poczuł ukłucie wstydu na myśl o tym, że przeżywa tę znamienną chwilę w miażdżącym kości uścisku, który omal nie łamał mu rąk.

- Możesz mnie teraz puścić? – wykrztusił.

- Nie.

Facet rozejrzał się wokół. Trzy wysokie łukowate wejścia, wszystkie zamknięte, prowadziły na zewnątrz sali – poza nimi było jeszcze wejście do korytarza wiodącego ku frontonowi gmachu.

+ Trzy sygnały bicia serca, zbliżają się z lewej strony +

- Co? – spytał Zael.

- Co co?

- Mówiłeś coś o biciu serca...

- Nie mówiłem. Zamknij się.

Lewe drzwi otworzyły się szeroko. Do poczekalni wszedł mężczyzna eskortowany przez dwóch jeszcze większych i masywniejszych gangsterów niż ci napotkani przy wejściu. Obaj należeli do klanu Cieni, a ich skomplikowane blizny wskazywały na wysoką pozycję w gangu. Obaj mieli też laserowe karabiny.

Zael nigdy wcześniej nie widział lasera. Zamrugał lękliwie i oderwał wzrok od broni. Stojący pomiędzy gangsterami mężczyzna przerażał go jeszcze bardziej.

Miał ponad dwa i pół metra wzrostu oraz nienaturalnie szczupłą budowę ciała. Przewyższał pod tym względem nawet Jibby Narrowsa, któremu wszyscy powtarzali, że zbiłby fortunę służąc za igłę do szycia. Ten dziwak okazał się przeraźliwie wręcz chudy. Miał na sobie przepiękne szaty z vitriańskiego szkła sięgające posadzki, długie przedramiona wystawały mu z rękawów ubioru. Palik owinięty w pozłacaną folią, takie sprawiał wrażenie. Na głowie mężczyzny lśniła gładka skóra, w miejscu oczu miał cybernetyczne wszczepy o wielu facetkach. Pachniał wyjątkowo przyjemnie, albo wysokiej klasy kosmetykami albo dzięki podskórnym implantom uwalniającym feromony. Nie chodził, tylko unosił się w powietrzu.

Zatrzymując się w miejscu przekrzywił osadzoną na sępiej szyi głowę i zmierzył wzrokiem intruzów.

- Co was tutaj sprowadza? – zapytał tonem uprzejmym, ale całkowicie pozbawionym sympatii.

- A kto pyta? – odparował facet w kurtce.

- Jestem Taper, osobisty sekretarz pani Genevieve.

Gość poruszył ramionami w geście powitania.

- Mamy tutaj sytuację nadzwyczajnej wagi. Zaprowadź mnie do X.

- Nie sądzę, by to było możliwe. Masz całkiem przekonywującą prezencję macho, ale zupełnie się nie znasz na zasadach protokołu. X nie będzie chciała z tobą rozmawiać. Zapewne nawet nie będzie chciała z tobą robić interesów. Pani Genevieve płaci mi całkiem sporo za to, abym załatwiał takie rzeczy za nią. Jestem jej oczami i uszami. To ja decyduję, co warte jest jej uwagi. Czy to zrozumiałe?

- Być może – chrząknął facet – A co, jeśli zacznę tutaj rozrabiać?

Taper uśmiechnął się wyrozumiale. Wyciągnął kościstą rękę w stronę swej eskorty i jeden z gangsterów podał mu posłusznie swój klanowy nóż.

Taper złamał ostrze noża gołą dłonią. Nawet nie skorzystał z obu rąk, po prostu przełamał dwudziestocentymetrową klingę szybkim ruchem dwóch palców.

- Jestem w znaczącym stopniu zmodyfikowany cybernetycznie, mój przyjacielu. Wybrałem formę elegancką i szczupłą, albowiem brzydzę się posturą otwarcie sugerującą brutalność. Masywny tors, szerokie bary, ogolony łeb... chociażby twoja osoba, dla przykładu. Lecz nie uciekam się przed użyciem siły. Wydarłbym ci serce samym tylko językiem.

- Rozumiem – powiedział facet.

- Tak myślę. Dobrze, wyjaśnij teraz powód swego przybycia. Wyjaśnij go mnie.

Facet puścił nieoczekiwanie Zaela i postąpił krok do przodu, nagle nad wyraz uprzejmy i grzeczny.

- Cóż, sir Taper – zaczął – Jestem nowy na tym świecie. Dotarłem tutaj zaledwie kilka dni temu, tranzytem z Caxtonu.

- A czemu powinna mnie ta historia zainteresować?

- Jestem niezły w łomocie. Potrafię pracować i działać. Szukam pracodawcy, ale całe to przeklęte miasto obsadzone jest przez klany.

- To prawda. Poszukaj sobie innego miasta.

- Łatwo powiedzieć. Nie stać mnie na bilet powrotny, nie stać mnie nawet na hotel. Pomyślałem zatem, że zaprezentuję wielkim i możnym tego miasta, iż jestem coś wart. Wart godziwego żołdu.

Taper przekrzywił głowę nieznacznie w bok, spojrzał na Zaela.

- I pomyślałeś, że taka wizyta może na nas wywrzeć wrażenie?

Facet również opuścił wzrok na Zaela.

- Nie, to nie tak, zapewniam. Dowiedziałem się przypadkiem, co ten gnojek knuje.

- Co takiego?

- Nic nie knułem! – wrzasnął Zael.

- Zamknij gębę – polecił mu facet – Ten szczeniak miał ochotę na swoje pięć minut. Wielka chwila w jego życiu. W jakiś sposób dowiedział się czegoś o Genny X i uznał, że Inkwizycja dobrze mu zapłaci za te informacje.

- Nie! – wydarł się jeszcze głośniej Zael – On łże jak pies!

- Na jego miejscu twierdziłbym to samo – uśmiechnął się wyrozumiale facet.

- Ja zapewne też – przyznał Taper.

Cholera, siedzimy w tym teraz po uszy.

- Co sobie zatem umyśliłeś? – Taper przeniósł spojrzenie na obcego.

Facet wzruszył ramionami.

- Przyprowadziłem go do was. Ułatwiłem wam robotę, Inkwizycja nie dostanie swego szpicla. Ochroniłem wasze tyłki. Pomyślałem, że może spojrzycie na tę inicjatywę łaskawym okiem i dostanę jakąś robotę.

- Jaką robotę? – zapytał Taper.

- Ochrona, gangsterka. Potrafię wiele rzeczy.

Taper oszacował rozmówcę wzrokiem.

- Rozumiem. Jakże to uprzejme z twojej strony.

- Więc? Macie dla mnie etat? Wspomni pan o mnie X?

Teraz dla odmiany ramionami wzruszył Taper.

- Porozmawiajmy otwarcie. Przywlokłeś tu tego gówniarza w nadziei, że w zamian wynagrodzę cię przyjęciem na służbę. Mógłbym wydać na szczeniaka wyrok śmierci i zlecić ci jego realizację. Mógłbym też wydać wyrok na was obu i zaoszczędzić sobie dalszego zachodu.

- Cóż...

- Lubię ekonomiczne podejście do życia. Druga opcja znacznie bardziej mi podchodzi.

Taper obejrzał się w stronę ochroniarzy, skinął im głową.

- Cóż, przynajmniej warto było spróbować – wyszczerzył zęby facet.

Gangsterzy przy drzwiach podnieśli lufy swych laserów, odbezpieczyli broń i uruchomili baterie. Zael ujrzał przez oczami całe swe żałosne nędzne życie, a jego umysł zaprzątała tylko jedna myśl: czy zdąży dobiec do wyjściowego korytarza?

Usłyszał dwa suche trzaski. Gangsterzy uderzyli plecami w futrynę drzwi, karabiny wypadły im z rąk. Obaj mieli poczerniałe, krwawiące otwory pośrodku czoła i obaj nie mieli już potylicy.

Facet trzymał w ręku pistolet. Był to ciężki model etatowej broni krótkiej Marynarki, dymiący Hecuter 10. Taper gapił się na intruza w bezbrzeżnym zdumieniu, całkowicie zaskoczony refleksem obcego.

Gość nie przestawał się uśmiechać.

Wystrzelił dalsze dwa pociski, prosto w środek klatki piersiowej Tapera.

Sekretarz runął na niego z szeroko rozrzuconymi rękami, nie robiąc sobie niczego z postrzałów.

- Nie wiesz, z kim zadarłeś! – wrzasnął Taper rozcapierzając długie palce.

Facet zdołał w jakiś sposób przed nim uskoczyć. Pomimo swych rozmiarów i pozornej niezgrabności poruszał się niczym błyskawica. Znalazł się znienacka za plecami Tapera i kopnął go błyskawicznie w plecy posyłając sekretarza w róg poczekalni.

Intruz rzucił w stronę Tapera małym czarnym przedmiotem.

- Sir, istnieje druga strona medalu. Nie ma pan pojęcia, z kim zadarł.

Taper pochwycił instynktownie mały czarny przedmiot, spojrzał na niego zaskoczony. Miał na to spojrzenie zaledwie ułamek sekundy.

Wybuch granatu rozerwał go na strzępy i zawalił jedną ze ścian.

Nim jeszcze opadł wzbity detonacją pył, facet już biegł przed siebie.

+ Trzy bijące serca w korytarzu wejściowym +

- Trzy bijące serca w korytarzu! – krzyknął Zael.

Facet już strzelał w głąb przejścia.

- Skąd wiedziałeś?! – zawołał.

- Usłyszałem... – wyjąkał Zael.

- Jak on to mógł usłyszeć? – powiedział pytającym tonem obcy.

- Nie zostawiaj mnie tutaj! – wrzasnął Zael.

+ Nie zostawiaj go +

- Chyba żartujesz! – parsknął facet w czarnej kurtce.

+ Nigdy nie żartuję. Wiesz o tym. Nie zostawiaj go. Chcę wiedzieć, w jaki sposób mnie odbiera +

Facet spojrzał przez ramię na Zaela.

- Dawaj za mną – warknął nie wyglądając na specjalnie szczęśliwego.

Z pistoletem trzymanym w opuszczonej luźno ręce, facet wszedł do korytarza. Zael deptał mu po piętach. Strzały obcego podziurawiły ciała dwóch gangsterów, leżących na zakrwawionej posadzce. Jeden z trupów wciąż nieznacznie drgał, targany ostatnimi spazmami konającego układu nerwowego.

Kilka metrów dalej, na końcu szerokiego pasa świeżej krwi, czołgał się niezdarnie trzeci gangster. Facet strzelił mu w tył głowy, ot tak dla pewności.

Zael zachwiał się na nogach i oparł o ścianę. Umysł chłopaka pogrążony był w chaosie. Facet pewnie pomyślał sobie, że mały przeraził się obrazami śmierci, ale nie było to prawdą. Chodziło o coś innego. Szansa na zażycie flekty oddaliła się w nieskończoność. Na Tron, jak on potrzebował jednego spojrzenia! Choćby nawet malutką tanią drzazgę dla ukojenia nerwów.

- Co z tobą? – warknął gość z pistoletem.

Zael oparł się dłońmi o zimną ścianę, przyłożył do kamiennej powierzchni czoło. Po chwili rozejrzał się wokół, czując sztywniejące mięśnie twarzy.

- Boże-Imperatorze, popatrz na siebie! Nie próbuj mi tutaj mdleć albo cię zostawię!

Zael drgnął łudząc się nadzieją, że usłyszy ponownie niewidzialny głos, ale tym razem nie padła żadna reprymenda. Facet chyba też to zauważył.

- Ravenor? – zapytał – Ravenor? Jesteś ciągle ze mną?

- Myślałem, że to ty jesteś Ravenor – oświadczył chłopak. Facet sarknął na niego i otworzył usta jakby chciał rzucić jakiś mało wybredny komentarz, ale w tej samej chwili przerwał mu ponownie niewidzialny głos. Tym razem był to zaledwie szept, ciche syknięcie sugerujące ogromny wysiłek.

+ Kara +

- Kara? Co z nią? Ravenor?

+ Ma kłopoty +

- Jakie kłopoty? Nosisz ją?

Cisza. Głos znowu ucichł.

- Kurwa – syknął facet – Powinienem stąd spadać. Chyba mnie potrzebują gdzie indziej.

- Wiejmy stąd – przytaknął Zael – To dobry pomysł. Pamiętam, gdzie było wyjście.

- Nie – potrząsnął głową facet – Zbyt daleko zaszliśmy. Musimy tu skończyć.

Odpowiedź ta w ogóle nie przypadła Zaelowi do gustu.


Korytarz przeszedł w hol ozdobiony wielkimi sofami o czerwonych satynowych obiciach i trzema sporych rozmiarów obrazami. Migotliwe neonowe projekcje żywych obrazów tak dalece przyciągnęły uwagę Zaela, że facet musiał go niemal siłą wlec za sobą. Gdzieś w przedzie można było dostrzec żółte ubiory pierzchającej w popłochu świty Genevieve.

Klanowy gangster wpadł do holu przesadzając próg bocznych drzwi, osadzonych w prawej ścianie pomieszczenia. Mężczyzna przyciskał do piersi wielki worek. Na widok intruzów zastygł w bezruchu z otwartymi szeroko oczami.

Cisnął workiem i rzucił się do ucieczki w kierunku, z którego nadbiegł. Facet wycelował do niego z pistoletu, ale zaraz opuścił broń. W zamian doskoczył do worka i wysypał jego zawartość na podłogę. Z wnętrza wysypały się dziesiątki płaskich paczuszek owiniętych w bladoczerwony papier.

Flekty.

- Na Tron, daj mi jedną! Daj mi jedną, błagam! – wrzasnął Zael wstydząc się jednocześnie żałosnego brzmienia swego głosu.

Klęczący na posadzce facet syknął z dezaprobatą i rzucił pojedynczą paczuszkę w kierunku Zaela. Chłopiec omal jej nie upuścił z wrażenia.

- To jest syf! Syf, jakiego nawet sobie nie wyobrażasz! Wiesz coś na temat Mrocznych Potęg?

Zael zaprzeczył ruchem głowy.

Facet westchnął ciężko.

- Użyj tego. Jeśli masz iść ze mną, wolę cię w normalnym stanie, a nie świra na głodzie.

- Będzie spoko, naprawdę. Naprawdę spoko – wymamrotał nieskładnie Zael. Chłopak chciał przekonać faceta, że żaden z niego świr z wypalonym umysłem, ale flektę tak czy owak schował do kieszeni.


Chwilę potem zrobiło się naprawdę niewesoło. Akcja zaczęła się tak szybko, że Zael szczerze pożałował, iż nie zdołał wcześniej wykorzystać spojrzenia. Gangsterzy Genny X – ci, którzy jeszcze nie uciekli – podjęli ostatnią próbę obrony swej pracodawczyni. Wszyscy należeli do klanu z Wschodniego K, mafijnej rodziny słynącej z tępego uporu i braku zdrowego rozsądku. Cienie i eL-ecy otoczeni byli reputacją bezwzględności, ale bandyci z Wschodniego K bili wszystkich na głowę w tym względzie.

Zael i facet wspięli się po schodach do kolejnego pomieszczenia: ciemnej galerii pełnej obrazów olejnych i holograficznych. Galeria wydawała się pusta, ale gangsterzy tkwili w zamaskowanych wnękach za obrazami. Wypadli stamtąd niczym demony, wyjąc i tocząc pianę. Większość z nich znajdowało się w stanie narkotycznego amoku, świeżo po zażyciu niebieściaków i czerwońców. Wpadli w szał zabijania.

Zael odniósł wrażenie, że świat rozmył mu się w oczach. Zastygł w pełnym zdumienia bezruchu, a potem wydarł się na całe gardło przerażony tym, co zaczęło dziać się w ścianach galerii. Widziane obrazy okazały się dla niego zbyt silne.

Zobaczył gangstera z zakrzywionym hakiem w ręku, padającego na plecy z raną wylotową wielkości talerza w torsie. Kątem oka spostrzegł jak jakiś bandyta osuwa się na kolana z kośćmi twarzy zmiażdżonymi ciosem lewej pięści faceta w czarnej kurtce. Inny mafijny żołnierz przeleciał na wysokości głowy chłopca. Zael nie miał pojęcia jak gangster znalazł się w powietrzu i czy został w górę ciśnięty przez obcego.

Usłyszał cztery wystrzały: trzy z nich były donośnym hukiem Hecutera 10, czwarty trzaskiem jakiegoś pistoletu małego kalibru. Jakiś gangster wylądował na czworakach dławiąc się własną krwią, inny zatoczył się spazmatycznie i wpadł twarzą na osadzony w ramach hologram. Obraz spadł mu z hukiem na głowę.

Przez ułamek chwili facet zawirował na jednej nodze, drugą trzymał uniesioną wysoko w górę. Ciężki but obcego uderzył z obrotu w szczękę bandyty, w powietrze poleciały wybite zęby.

Inny gangster rzucił się na Zaela. Był to bandyta o wytrawionych kwasem bliznach tworzących na jego twarzy regularny wzór. Krzyczał tak przeraźliwie, że Zael w ogóle go nie słyszał. Z otwartych szeroko ust mężczyzny ciekła ślina. Założoną na prawą pięść kolczastą rękawicą zamachnął się wprost na chłopca.

Obcy zderzył się z napastnikiem z boku, odbił jego wzniesioną do ciosu rękawicę. W powietrzu pojawiła się na ułamek chwili chmurka krwi i Zael poczuł jak coś małego i miękkiego uderza w jego brzuch na wysokości żołądka. Obcy przywalił gangstera do podłogi, złamał mu rękę, wykrzywił złamaną kończynę pod nienaturalnym kątem i grzmotnął wciąż tkwiącą na ręce kolczastą rękawicą w potylicę jej właściciela. Zael zacisnął swe powieki w tej samej chwili, kiedy gorąca ciecz zbryzgała mu całą twarz.

Znienacka zrobiło się przeraźliwie cicho. Chłopiec otworzył oczy. W galerii leżało ośmiu martwych gangsterów. Facet siedział na podłodze twarzą w kierunku Zaela, oglądając swoją lewą rękę. Strużki krwi ciekły z miejsca, w którym jeszcze przed chwilą miał środkowy palec.

- Niech to... – oświadczył wyraźnie zdumiony facet.

Jego odcięty palec odbił się wcześniej od brzucha Zaela i leżał teraz na podłodze u stóp chłopca.

- Kurwa – dodał obcy wyciągając z kieszonki na udzie niewielki chirurgiczny zacisk i mocując go na kikucie palca – Jesteś pierwszy – rzucił w stronę Zaela podnosząc się na nogi – Nigdy dotąd nie straciłem żadnej części ciała.

Facet zdawał sobie nic nie robić z faktu, że w przeciągu niecałych dziesięciu sekund wykończył pełny pokój wkurzonych gangsterów. Zael wiedział, że to z jego powodu mężczyzna stracił palec. Uratował mu życie.


Obcy pchnął z całej siły masywne drewniane drzwi.

- Genevieve? Genevieve X? Nazywam się Harlon Nayl! Jestem agentem Inkwizycji!

Nikt nie odpowiedział na jego słowa, zresztą Zael wcale się tego nie spodziewał. Chłopiec czuł na twarzy przeciąg, w jego stronę wiało zimne stęchłe powietrze. Czyżby przywódczyni podziemnego światka otworzyła jakieś okno i uciekła?

Weszli do gabinetu Genny. Facet prowadził, z pistoletem uniesionym do strzału i krwią wciąż jeszcze kapiącą z kikuta palca.

Wielkie przeszklone ściany z różnokolorowego szkła rzucały barwną poświatę na ekskluzywny pokój.

Genevieve X siedziała za swoim biurkiem, spoglądając w stronę intruzów. Nie pozostało z niej zbyt wiele, wyjąwszy okrwawiony szkielet i czepiające się kości skrawki tkanki. Wyglądało to tak jakby całe ubranie, skóra, mięśnie i tłuszcz, organy wewnętrzne, usta, oczy... zostały z niej zdarte. Pozbawiony ciała szkielet sprawiał dziwnie niepozorne wrażenie. Szokująco białe kości upstrzone były kleistymi pasemkami krzepnącej krwi.

- Kurwa – wydyszał Harlon Nyal.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 22:02, 28 Sty 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Blaster napisał:
To fragmenty jednej z części trylogii Ravenora?
Dobra robota, bardzo fajny tekst i dobrze przetłumaczony.
Mam nadzieję, że pojawi się więcej fragmentów a może w końcu będę miał szansę przeczytać całego Ravenora (takie marzenie)?


Braciszek odpalił mi po półtora roku przerwy stacjonarnego kompa, w którym szwankował twardziel i przeglądając stare archiwa namierzyłem kilka plików z czasów, kiedy bawiłem się w amatorskie tłumaczenia powieści z BL. Był wśród nich również napoczęty pierwszy Ravenor, więc pomyślałem sobie, że może ktoś zechciałby poczytać sobie te kilka skończonych rozdziałów Wink
Zobacz profil autora
PostWysłany: Sob 17:38, 30 Sty 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Gęsty smog uniemożliwiał stwierdzenie, czy słońce już zaszło czy też jeszcze nie; niemniej jednak kolejny dzień dobiegł końca. Miliony miniaturowych światełek zapalały się z każdą sekundą na czarnej bryle miasta, od najwyższych pięter wieżowców po najniższe przedmieścia slumsów. Serce metropolii opuszczała z wolna rzeka postaci w szarych strojach klerków Administratum. Po chodnikach i pomostach, w łącznikowych galeriach i na promenadach, dziesięć setek tysięcy bladych mężczyzn i kobiet w narzuconych na ramionach zielonych lub czarnych płaszczach przeciwdeszczowych wracało powoli do swych domów. Wielu miało ogolone do gołej skóry włosy oraz wszczepione w tkankę interfejsy neuralne, wielu nosiło przyciemnione gogle. Na twarzach wszystkich rysował się ten sam beznamiętny, wyprany z uczuć wyraz.

Eustis Majoris było stołecznym światem podsektora Angelus. Jego gigantyczne instalacje fabryczne zaczynały powoli popadać w regres i niszczeć, ale jeden sektor działalności wciąż tętnił życiem i wigorem – świat ten był biurokratycznym sercem dwóch tuzinów innych imperialnych planet. Tutaj właśnie, w monstrualnych budowlach Formalu A i Formalu C, minuta po minucie poddawano oględzinom każdy aspekt życia imperialnych obywateli: rejestrowano, przetwarzano, oceniano, porównywano, korygowano i – ostatecznie – archiwizowano. Na powierzchni dziesięciu kilometrów kwadratowych miasta pracowało każdego dnia więcej urzędników i terminali obliczeniowych niż na wszystkich pozostałych światach podsektora razem wziętych. Wielkie neony na ścianach budowli Administratum głosiły dumne hasła „Wiedza jest potęgą”, „Informacja równa jest wiedzy, wiedza równa jest wglądowi, wgląd równy jest kontroli”, „Pamiętaj o swoich kodach dostępu”, „Informacja to prawda”. Wszyscy pracownicy tych gigantycznych kompleksów zachęcani byli do powtarzania takich haseł w formie swoistej mantry w przerwach pomiędzy pracą.

Pomiędzy urzędnikami krążyły jednak i inne frazy; takie, których ich przełożeni pewnie nie zaaprobowali. „Jeśli coś jest warte zrobienia, czemu nie zrobić tego trzy razy, prawda?”, „Ci, którzy odrzucają historię, narażają się na jej powtórkę” oraz „Zapisuję wszystko, więc niczego nie wiem” – te trzy sprawiały wrażenie najbardziej popularnych.


Choć anonimowy w swoim przeciwdeszczowym płaszczu i kapturze, Harlon Nayl wciąż wyróżniał się w tłumie – nie z powodu swej postury, tylko faktu, iż poruszał się w kierunku przeciwnym do reszty przechodniów. Ciągnąc za rękaw Zaela przebijał się w stronę centralnego dystryktu poprzez rzesze urzędników Administratum, czasami ustępując większym grupom, czasami wbijając się pomiędzy nie. Ani razu jego zachowanie nie sprowokowało reakcji poważniejszej niż zirytowane parsknięcia.

Ta okolica była dla Zaela zupełnie nowym światem. Chłopiec rozglądał się wokół siebie z rosnącym poczuciem zagubienia. Był teraz dobre siedem kilometrów od Formalu, w którym się urodził i spędził swoje nie-wiadomo-ile lat. Widziane przez niego ulice i mijani ludzie sprawiali wrażenie znacznie czyściejszych i zadbanych od rodzinnych slumsów Zaela, ale zarazem wyprani byli z chociażby drobnej iskierki życia. Formal J stanowił siedlisko nieudaczników i przestępców, pełen był niszczejących habitatów oznakowanych na drzwiach żółtymi notkami z nakazem eksmisji, ale przynajmniej pulsował życiem: blaskiem neonów nad barami, płonącymi kubłami na śmieci, śpiewem ulicznych grajków w kolorowych strojach, uśmiechami prostytutek.

Tutaj było zupełnie inaczej. Świat pozbawiony duszy, posępny, wciśnięty w ramy rutyny, przygnębiająco cichy. Jak taka chmara ludzi może wydawać z siebie tak niewiele dźwięków, zdumiewał się w myślach chłopiec. Wokół słyszał jedynie tupot butów i padające z rzadka ogłoszenia płynące z zawieszonych na słupach głośników.

- Chciałbym wrócić do domu – oświadczył Zael.

- Do domu? Do tej dziury? – Nayl zrobił minę taką jakby miał się roześmiać, ale rozejrzawszy się wokół jedynie westchnął, pojmując chyba, co chłopiec miał na myśli. Obaj zrozumieli znienacka różnicę pomiędzy życiem w świecie, gdzie nadzieja została zatracona i w świecie, gdzie nadziei nigdy nie było.


Milczące tłumy zaczęły rzednąć. Mężczyzna i chłopiec weszli na ogromny, ale wiejący zimnem plac z kamiennych bloków, oświetlony żelaznymi latarniami. Wzdłuż krańców placu biegły nadtrawione kwasem statuy bohaterów Imperium, o których Zael nie miał nigdy sposobności usłyszeć. Pośrodku wznosił się ogromny czarny budynek, o wąskich, ale wysokich oknach, zza których padała poświata włączonych lamp. Budowla wydawała się wielka, ale i tak kuliła się w cieniu gigantycznych wieżyc Administratum wystrzeliwujących w przestworza poza nią.

Na frontowej ścianie budynku widniał złoty Imperialny Orzeł, rozpościerający swe skrzydła na dobre czterdzieści metrów.

Samotna postać czekała na nich na środku placu, sprawiająca wrażenie niewielkiej na tle rozległej przestrzeni. Mężczyzna najwyraźniej wiedział, że jest obserwowany przez nadchodzących ludzi. Poprawiał sobie właśnie włosy układając je z użyciem niewielkiego lusterka.

- Tutaj jesteś – powiedział do faceta w czarnej kurtce, gdy ten się do niego zbliżył. Potem umilkł na chwilę lustrując wzrokiem Zaela – A ty tu jesteś – dodał nieco zdezorientowanym tonem – Coś ty za jeden?

- To Zael.

- Mój drogi Harlonie, czyżbyś w końcu poszedł za głosem serca i znalazł małego przyjaciela? Jakie to wzruszające. Więc jest dla ciebie jakaś nadzieja!

- Zamknij się, Thonius! – warknął Nayl – Jest ze mną tylko dlatego, że szef sobie tego życzył.

Carl Thonius wydął usta i wzruszył ramionami.

- Rozumiem. Od razu wydawało mi się, że nie jest w twoim typie. Za mały biust.

- Możemy przejść do rzeczy? – parsknął Nayl – Przyjmuję, że ona tam jest?

- Tak sądzimy. Lokalne systemy komunikacyjne są cholernie trudne do złamania. Szyfrowane linie Arbites to jeszcze większe wyzwanie, chyba zdajesz sobie z tego sprawę? Ale jesteśmy całkowicie pewni, że ona tam jest. I wiemy, z kim o niej pogadać.

- Z kim?

- Z oficerem Magistratum o nazwisku Rickens. On prowadzi tę sprawę.

- Moglibyśmy uderzyć do samej góry...

Thonius potrząsnął głową.

- Tylko, jeśli będziemy do tego zmuszeni. Pamiętasz jeszcze, dlaczego wylądowaliśmy tutaj incognito? To miejsce to siedlisko biurokratów. Trafimy do kartoteki, system nas zaewidencjonuje i już po konspiracji. Nie ma znaczenia jak później będziemy ostrożni. Zresztą, być może ten gość to również zbyt duże dla nas ryzyko.

Nayl pokiwał ze zrozumieniem głową.

- Bierzmy się do roboty. Gdzie jest Kys?

- Zajęta – odparł z cierpką miną Thonius – Może ma szansę na interesujący wieczór. A ty?

- Coś i nic zarazem. Potencjalne pudło i pech, ale było ciekawie.

- Co stało się z twoim palcem?

- To ten pech, o którym mówiłem. Chodźmy.

Mężczyźni ruszyli w stronę szerokich schodów prowadzących ku wejściu do budowli, Zael dreptał kilka kroków za ich plecami.

- W jaki sposób to rozegramy? – zapytał Nayl.

- Tak jak na Satre?

- Dobra, ale tym razem nie nawal...


Tap... tap... tap...

Okuta stalą laska uderzała rytmicznie w wypolerowaną drewnianą posadzkę obwieszczając nadejście mężczyzny. Wszyscy obecni w budynku ludzie prostowali się z szacunkiem na dźwięk tych stuknięć.

Deputowany Magistratum pierwszej klasy Dersk Rickens szedł ciemnym, wyłożonym ściennymi panelami korytarzem dziewiątego poziomu. Dwaj pełniący wartę funkcjonariusze wyprostowali się sprężyście, po czym otworzyli swemu przełożonemu podwójne drzwi. Mężczyzna odpowiedział na ich saluty skinięciem głowy. Obaj wartownicy spostrzegli, że był zmęczony, można to było poznać chociażby po sposobie, w jaki wspierał się na swojej lasce.

Jego sekretarz, Limbwall, dreptał w ślad za szefem ściskając w rękach teczki i segregatory wypełnione dokumentami służbowymi. Limbwall był młodym człowiekiem o przedwcześnie wyłysiałej czaszce i kiepskawej urodzie przekreślonej ostatecznie wielkimi optycznymi implantami. Zanim jego wniosek o przeniesienie zbiegł się przypadkowo z naborem Magistratum na stanowisko sekretarza, przez siedem lat pełnił funkcję zwykłego skryby Administratum.

Limbwall rzucił w stronę wartowników entuzjastyczne powitanie, ale został przez nich całkowicie zignorowany. Nosił co prawda mundur Magistratum – wygnieciony niemiłosiernie – ale w opinii funkcjonariuszy nie należał do ich grona; był jedynie skrybą.

Za wielkimi drewnianymi drzwiami rozpoczynało się królestwo Rickensa. Rozległa sala rozjaśniana była blaskiem kremowych elektrycznych lamp zwisających spod sufitu na długich łańcuchach. Księgi i nośniki danych piętrzyły się pod oknami i wzdłuż rzędów szaf. Mam Lotilla pieczołowicie wstukiwała do swego terminala jakieś wykazy, a Plyton, młoda funkcjonariuszka przerzucona z wydziału narkotyków, przypinała do ściennej tablicy zdjęcia rozczłonkowanych ludzkich ciał. Po przeciwnej stronie sali znajdowały się szerokie drewniane schody wiodące w dół do głównej części departamentu, gdzie setki funkcjonariuszy wydziału pracowały przy stacjach roboczych lub podłużnych masywnych biurkach. Z wielkiej auli dobiegał nieustający pomruk ludzkich głosów.

Rickensa prześladował silny ból głowy. Deputowany spędził całe popołudnie na obradach komisji budżetowej i miał głębokie przekonanie o zmarnowanym czasie. Sankels, szef Wydziału Wewnętrznego, sięgnął ponownie po wszystkie standardowe sztuczki umożliwiające mu wyciągnięcie dodatkowych dotacji uszczuplających finanse sekcji narkotykowej, zabójstw, ksenooperacji, sekcji specjalnej oraz porządku publicznego. Sankels dowodził konieczności przeprowadzenia czystki w szeregach Magistratum, a szef Departamentu przyznał mu rację.

To były jakieś wyssane z palca bzdety. Szef Departamentu zgodził się na ten przypływ środków budżetowych tylko dlatego, że Sankels posiadał nad wyraz zażyłe stosunki z Jaderem Trice, dyrektorem niedawno powołanego do życia Ministerstwa Handlu Podsektora. Rickens miał okazję oglądać Trice w licznych telewizyjnych wywiadach, ale jak dotąd nigdy nie spotkał go osobiście.

Znajomość ta oznaczała z kolei, że Sankels miał bezpośredni dostęp do samego lorda gubernatora, lorda gubernatora bowiem pomysłem było stworzenie całego tego Ministerstwa. Gdyby szef Departamentu nie okazał się dla Sankelsa dostatecznie miły, następnego dnia o poranku mógłby już zaliczać robotę krawężnika na dnie Formalu X.

Mówiąc szczerze, Rickens nie wiedział, czemu władze miasta w ogóle bawiły się w grę pozorów z Departmento Magistratum. Wydział Wewnętrzny szybko przeistaczał się w prywatną armię lorda gubernatora. Polityczne powiązania sięgały daleko i głęboko.

Był to temat, którego roztrząsania zalecało się unikać. Rickens miał na głowie własny wydział, zmuszony do dalszej pracy przy obciętych znacząco funduszach.

- Dobry wieczór, szefie – powiedziała Plyton odrywając wzrok od obracanego w palcach zdjęcia, na którym dostrzec można było zbliżenie uszkodzonych ludzkich wnętrzności. Dziewczyna najwyraźniej zastanawiała się, na co takiego właściwie spogląda.

- To coś dla nas? – zapytał Rickens – Wygląda mi to bardziej na sprawę dla ludzi od zabójstw?

Funkcjonariuszka wzruszyła ramionami. Miała dwadzieścia dwa lata, krępą budowę ciała i ładną twarz. Jej czarny mundur zawsze idealnie przylegał do ciała, a srebrne guziki lśniły czystością. Ciemne włosy przycinała regularnie na tyle krótko, by mieściły się bez problemu pod hełmem.

- Przysłali to do nas, sir. Podobno podpada pod naszą jurysdykcję.

Rickens zarządzał Wydziałem Spraw Specjalnych. Najmniejszy z wydziałów służb publicznych Magistratum, oddział ten zwany był potocznie „zsypem” – lądowały w nim wszystkie sprawy nie pasujące do zakresu kompetencji pozostałych wydziałów. Specjalny był postrzegany za niechcianego członka rodziny, rodzaj zsyłki dla agentów; cały ten syf, który trafiał na tutejsze biurka...

Limbwall zrzucił stertę dokumentów na biurko i wytarł sobie dłonią czoło.

- Coś jeszcze, sir? – zapytał.

Rickens wzruszył tylko ramionami. Miał już wczesne sto pięćdziesiąt lat i wiecznie skrzywiony wyraz twarzy. Siedemdziesiąt dwa lata temu kula wystrzelona z gangsterskiego karabinu przebiła mu na wylot udo. Od siedemdziesięciu dwóch lat towarzyszył mu nieodłączny stukot laski...

- To będzie musiało poczekać – zadecydował Rickens pukając palcem w pryzmę segregatorów.

- Obawiam się, że to niemożliwe, sir – uśmiechnęła się w odpowiedzi Plyton – To podlega pod naszą jurysdykcję, ponieważ zatrzymana twierdzi, że jest imperialnym inkwizytorem.

- Kim jest?

Plyton pokiwała tylko głową.

- W pańskim gabinecie są jacyś goście. Chcą z panem rozmawiać.
Zobacz profil autora
Kącik literacki DH - tu się nie gra, tylko czyta!
Forum RPG online Strona Główna -> Warhammer 40K
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 2 z 6  
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin
Regulamin