RPG online

Gry fabularne online

Forum RPG online Strona Główna -> Warhammer 40K -> Kącik literacki DH - tu się nie gra, tylko czyta! Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
Kącik literacki DH - tu się nie gra, tylko czyta!
PostWysłany: Pią 23:55, 24 Lip 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Kochani, dopadł mnie właśnie zdarzający się periodycznie kryzys twórczy. Zjawisko owo, dręczące akurat i Ela, polega na tym, że gapiący się w ekran Mistrz Gry nie potrafi mimo wytężonego wysiłku wykrzesać nic ze swoich szarych komórek. Jest to przejściowe, trwa od dnia do trzech dni i jak dotąd zawsze dawało się skutecznie zwalczyć.

Efektem ubocznym jest w tym przypadku rzecz jasna skąpa liczba updatów. Ponieważ jednak pod wpływem kryzysu twórczego bynajmniej nie odchodzę od klawiatury, postanowiłem spożytkować ten kiepski dla mnie czas ucząc się od innych (czyt. przepisując teksty autorstwa innych ludzi).

Butelka wirtualnego browca dla osoby, która odgadnie, z jakiej książki spod znaku Black Library pochodzi poniższy przekład Wink
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pią 23:57, 24 Lip 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





CALAFRAN CREIDES przestał wierzyć w to, że kiedykolwiek się obudzi. Jego koszmar był rzeczywistością. Otaczające go potwory okazały się żywymi oddychającymi istotami; jak bardzo realnymi, odkrył, kiedy jeden z nich uderzył go karząc za nie dość szybką pracę. Ukryta w tym ciosie siła była przerażająca. Cal poleciał do tyłu i uderzył w jedną ze skrzyń z amunicją, które miał przenosić. Był pewien, że złamał żebro. Oddychanie sprawiało mu teraz jeszcze więcej bólu, a sen – jeżeli w ogóle przychodził – był jeszcze cięższą walką o spoczynek niż do tej pory.

Lecz czym było złamane żebro w porównaniu do rzeczy, jakie te bestie zrobiły Davranowi? Albo biednemu choremu Klaetasowi? Albo staremu Jovasowi, pilotowi, kiedy upadł z powodu skrajnego wyczerpania? Lepiej było wcale o tym nie myśleć. Czy nie wystarczało, że widział te przerażające sceny za każdym razem, kiedy zamykał oczy? Wspomnienia budzących grozę katuszy były praktycznie wypalone promieniem lasera na jego powiekach. Niemalże każdej nocy, kiedy zamykano go wraz z pozostałymi w pustym kontenerze towarowym, by odpoczął w cuchnącej ciemności, budził się z przeraźliwym krzykiem. Szybkie, chociaż delikatne dłonie natychmiast wyciągały się w mroku, aby go uspokoić, jedna zawsze przesłaniała jego usta. Nikt nie chciał, by potwory wróciły przedwcześnie z zamiarem sprawdzenia powodów hałasu.

Żyjąc w nieustannym strachu, bólu i rozpaczy, Cal stracił bezpowrotnie rachubę dni i nocy. Ile dni minęło – dziesięć, może dwadzieścia? – od chwili, kiedy potwory wdarły się na pokład Silverfina? Statek został wynajęty wraz z załogą do operacji szabrowania starych wraków marynarki na obrzeżach Maelstromu. Nie trwało to zbyt długo. We wczesnej fazie pierwszego etapu operacji dziwaczny okręt o dziobie skonstruowanym na podobieństwo wyszczerzonej koszmarnej paszczy wciągnął Silverfina w zasadzkę, zniszczył sekcję napędową ofiary i staranował unieruchomiony cel. Kapitan Benin natychmiast rozpoznał atakujący okręt. Obcy, powiedział, ludożercy. Cal nigdy wcześniej nie podejrzewał, że będzie miał okazję widzieć tak przerażonego kapitana. Benin usilnie nazywał napastników zielonoskórymi, chociaż ich potężne pomarszczone cielska miały rozmaite odcienie brązu. Kiedy wdarli się na pokład, kapitan polecił wszystkim paść płasko na podłogę. ‘Nie patrzcie na nich!’ ostrzegł ‘Żadnego kontaktu wzrokowego!’ powiedział ‘Próby oporu przyniosą śmierć.’

Wtedy właśnie Cal usłyszał po raz pierwszy nutę grozy w głosie kapitana. Biedny Nameth, nigdy dość rozsądny, by posłuchać dobrej rady, podniósł wzrok i umarł w przerażający sposób. Wystarczyło jedno zerknięcie – sekunda krzyżujących się oczu – i jeden z ryczących potworów runął wprost na niego z wyciem wręcz ogłuszającym w ciasnym wnętrzu statku. Bestia urwała Namethowi głowę z karku jednym uderzeniem gołej ręki. Cal leżał tuż obok, gorąca krew przyjaciela opryskała mu plecy podczas gdy inni członkowie załogi krzyczeli w bezrozumnym lęku i błagali o litość. Potwory przywitały to rechotem, potem zaś spętały ręce więźniów, założyły ciężkie metalowe obręcze na ich szyje i skuły wszystkich razem ze sobą. Kilka minut później schwytani żywcem nieszczęśnicy zostali zamknięci w jednym z luków towarowych rozpoczynając przerażającą podróż do tego zapomnianego przez Tron miejsca. Sprowadzono ich na ten świat, aby żyli tu i umarli jako niewolnicy i Cal żałował czasami, że załoga Silverfina jednak nie stawiła obcym oporu. Większość jego towarzyszy i tak już zmarła z wyczerpania albo została pobita na śmierć. Po co było to ciągnąć dalej?

Nie było żadnej nadziei na ucieczkę. Gdzie miałby się udać zbiegły więzień? Osada poganiaczy niewolników zbudowana została na wysokim płaskowyżu z litego czarnego bazaltu. Poza stromymi stokami wzniesienia rozciągały się we wszystkich kierunkach bezkresne połacie czerwonego piasku. Tu i ówdzie były co prawda kręte ścieżki wiodące ku pustyni, ale jeśli nawet zbieg zdołałby z nich skorzystać, gdzie miałby się później ukryć? Zostałby zauważony i zabity w bardzo krótkim czasie. Zresztą Cal nie miał nawet dość energii, by podjąć próbę takiej ucieczki, jego obolałe ciało zdawało się ważyć tony. Każdy ruch, każda próba zaczerpnięcia oddechu, zdawały się wyczerpywać rezerwy jego żywotności. Czy ktokolwiek przynajmniej wiedział, co to była za planeta? Pytał tu i ówdzie, ale inni ludzcy niewolnicy nie mieli w tej kwestii najmniejszego pojęcia.

Były ich w obozie setki. Niektórzy zjawili się tutaj niedługo po Calu, niektórzy byli tu wcześniej, nikt jednak od dawna. Wyglądało na to, że nikt nie wytrzymywał tu zbyt długo. Ci, którzy trafili do obozu przed nim mieli martwy wyraz oczu, jakby ich dusze już opuściły ciała nie chcąc dłużej przebywać w ciałach zmuszanych do takich męczarni. Czasami jednak, kiedy ich oprawcy zbyt byli zajęci bijatykami między sobą lub skwarne południe skłaniało ich do drzemki, wśród więźniów odradzała się iskierka życia i starsi niewolnicy odzywali się do nowych towarzyszy niedoli ledwie słyszalnym szeptem. Opowiadali jak ich własne statki padały ofiarą abordażu podobnie jak Silverfin. Opowiadali o tych, którzy stawiali opór i o rzeziach mających miejsce potem. W obozie były też dzieci, podobno, dziesiątki z nich umierające z głodu i pragnienia w małych ciasnych klatkach. Potwory porozumiewały się z ich rodzicami za pomocą prymitywnego języka gestów, grożąc pożarciem dzieci w przypadku zbyt opieszałej pracy rodzicieli.

Dzieci? Cal nie chciał w to uwierzyć. Miał nadzieję, że nigdy nie zobaczy tych klatek; bał się, że tego widoku mógłby nie znieść.

Wściekły ryk wyrwał go z odrętwienia i wtedy mężczyzna uświadomił sobie, że przestał poruszać nogami. Był tak zmęczony, że nie czuł już nawet mnóstwa szram i rozcięć znaczących jego ręce i ramiona. Nie po raz pierwszy omal nie zasnął na stojąco. Do jego uszu dotarł donośny trzask, niczym dźwięk wystrzału, i po plecach więźnia rozlała się fala palącego bólu. Jeden z brutalnych poganiaczy – potwór zwany przez niewolników Piłozębem – stał dziesięć metrów za więźniem porykując chrapliwie i podnosząc długi kolczasty bat. Bat strzelił ponownie.

Tonąc w morzu porażającej zmysłu agonii Cal poczuł, że traci resztki siły woli. Jego nogi ugięły się pod mężczyzną, uległy ciężarowi ciała. Upadł upuszczając skrzynkę pełną wielkich błyszczących nabojów, grzmotnął plecami w twardą suchą skałę. Pociski wysypały się ze szczękiem z połamanej skrzynki, tocząc się po ciele więźnia. Niektórzy z mniejszych obcych – odrażające kreatury o szczerzących się pyskach i długich zakrzywionych nosach – pokazywały go sobie z piramidy ustawionych opodal beczek na paliwo, chichocząc i piszcząc pomiędzy sobą, spoglądając w dół pełnymi ożywienia ślepiami.

Cal czuł drgającą pod plecami skałę, wstrząsaną zbliżającymi się krokami Piłozęba. Wielkie, odziane w stalowe buty stopy obcego zatrzymały się po obu stronach głowy więźnia i Cal pojął znienacka, że za moment miał przeżyć najbardziej bolesne doświadczenie w swym życiu. Pamiętał doskonale mrożące krew w żyłach krzyki Davrana i pozostałych. Dusiła go panika, serce waliło jak oszalałe. Czując ciepłą wilgoć w spodniach uświadomił sobie, że stracił kontrolę nad pęcherzem. Dławiąca groza przewyższyła poczucie wstydu.

Piłoząb pochylił się nad nim oglądając więźnia złowieszczymi czerwonymi ślepiami. Czy ten żałosny mały człek był wciąż jeszcze zdolny do pracy czy też nadawał się już wyłącznie do tego, by zakatować go na śmierć, a potem rozedrzeć zwłoki na strzępy jako ostrzeżenie dla innych?

Gęste strużki śliny kapały z paszczęki potwora wprost na twarz Cala, gorący oddech bestii cuchnął niczym wymiociny. Cal zakrztusił się, ślina paliła mu żywym ogniem usta. To już koniec, pomyślał. Tak się zakończy moje życie.

Nigdy nie uważał się za religijnego ortodoksa. Uczestniczył wraz z rodzicami w cotygodniowych nabożeństwach, uczył się obowiązkowych modlitw i pieśni wspierany motywującą do wysiłków trzcinką katechety, podobnie jak każdy inny chłopiec czy dziewczyna żyjący w granicach Imperium Człowieka. Lecz tak naprawdę nigdy nie odczuwał głębokiej wiary. Bóg-Imperator był dla niego jedynie kolejną z wielu starych legend. Nie, był czym jeszcze pośledniejszym – echem legendy będącej pozostałością prastarego mitu.

A mimo to właśnie do Boga-Imperatora zanosił swe błagalne modły, kiedy Piłoząb wyprostował się i zaczął przywoływać inne potwory wieszcząc im swym rykiem odrobinę rozrywki.

Panie Ludzkości, Światłości w Ciemnościach,Władco Swiętej Terry i całego wszechświata, błagam cię, byś pozwolił mi szybko umrzeć. Nie dozwól, bym cierpiał jak Davran i inni. Zgrzeszyłem, wiem o tym, i pozbawiony byłem wiary. Lecz błagam cię pokornie o tę łaskę.

Nie oczekiwał odpowiedzi. To bezkresna groza gnała go ku modlitwie, lecz to, co wydarzyło się chwilę potem było doskonałym przykładem zbiegu okoliczności, który w wielu przypadkach brany był przez bardzo pobożnych ludzi za jawny dowód boskiej interwencji. Calafaran Creides nie mógł wiedzieć, że zgrupowanie imperialnych okrętów zajmowało pozycje na wysokiej orbicie planety dokładnie ponad płaskowyżem. Przybyły tam tego samego dnia.

Rechocząc na myśl o sadystycznych torturach Piłoząb złapał Cala za ramiona podrywając go jednym ruchem w powietrze. Stopy mężczyzny zawisły ponad usłaną rozsypanymi pociskami skałą. Jego kości trzasnęły sucho łamane w morderczym uścisku łap oprawcy, ale więzień nie krzykął. Nawet nie jęknął. Jego wzrok wbity był w przestworza.

Tam właśnie Cal dostrzegł niebiańską poświatę rozpalającą warstwę gęstych chmur. Była tak jaskrawa, że samo na nią patrzenie sprawiało nieznośny ból, ale nie odwracał wzroku. Łzy szczęścia ciekły mu po policzkach.Czy to mogła być prawda? Tak! Imperator naprawdę istniał! Wysłuchał próśb Cala i odpowiedział!

‘Ave Imperator’ wykrztusił mężczyzna. Wdzięczność, ulga, miłość, odzyskana na nowo wiara: wszystkie te emocje wypełniły znienacka jego udręczony umysł. Wciągnął w płuca haust gorącego cuchnącego powietrza i krzyknął z wszystkich sił, jakie mu jeszcze pozostały ‘Ave Imperator!’

Zaskoczeni zielonoskórzy zadzierali głowy w górę, ale byli całkowicie bezsilni. Fala oślepiającego światła uderzyła w płaskowyż wymazując z niego wszelki ślad po obecności w tym miejscu orków i ludzi, zadając kłam faktowi, że kiedykolwiek istnieli.

Już wkrótce ku powierzchni planety miały opaść setki imperialnych promów desantowych.

Rozpoczęła się Operacja Thunderstorm.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Śro 0:13, 29 Lip 2009
Waylander
Elokwentny gracz
 
Dołączył: 19 Lut 2009
Posty: 716
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Konin
Płeć: Mężczyzna





Witam

Nie ma szczerze pojęcia co to za książka ale strzele "Oko Terroru"(albo jakaś część komisarza Gaunta)?

Pozdrawiam
Zobacz profil autora
PostWysłany: Śro 0:38, 29 Lip 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Oj, nie, ale choć to nie Duchy Gaunta, to jednak powieść jest stricte gwardyjska. Muszę przyznać, że jeszcze jej nie skończyłem, ale z każdym rozdziałem wydaje mi się lepsza, głównie przez wzgląd na to, że auto (niech pozostanie na razie anonimowy) dość elegancko potrafi przedstawić życie czterdziestkowych wojskowych od kuchni (zarówno na poziomie czołgu jak i sztabu).

Ten fragment powyżej był prologiem powieści, lecz jeśli macie ochotę w międzyczasie między postami PBF poczytać coś osadzonego w uniwersum WH40k, mogę dorzucić do tego wątku kilka następnych rodziałow Wink

Naturalnie jest to obrzydliwe piractwo i łamanie praw autorskich, więc musicie dołożyć starań, by jednak nie ulec pokusom Mrocznych Bogów, omijać skrupulatnie ten akurat topik i kupować oryginalne książki z Black Library!
Zobacz profil autora
PostWysłany: Śro 0:56, 29 Lip 2009
Waylander
Elokwentny gracz
 
Dołączył: 19 Lut 2009
Posty: 716
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Konin
Płeć: Mężczyzna





Och, stawiasz mnie Keth w bardzo trudnej sytuacji Sad w takim wypadku nie pozostaje mi nic po za omijanie tego tematu szeroki łukiem.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Śro 1:43, 29 Lip 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





ROZDZIAŁ PIERWSZY

IMPERIALNE OKRĘTY, potężne, porównywalne swymi rozmiarami i barokowym pięknem z największymi katedrami Świętej Terry, wisiały bezgłośnie w czerni kosmosu. Opuściły Osnowę blisko czterdzieści dni wcześniej, przecinając ekliptyki zewnętrznych planet systemu na słupach plazmowego ognia, dopóki nie dotarły w końcu do celu swej podróży. Przybyły po coś, co znajdowało się gdzieś w dole ich orbity parkingowej, na dostrzegalnym tam świecie lśniącym jasno w blasku systemowego słońca.

Golgotha: planeta okryta całunem gęstych chmur w barwach czerwieni, żółci i brązu wymieszanych ze sobą na podobieństwo rozlanych farb. W pamiętniku datującym się na czasy odległej o trzydzieści osiem lat Wojny Golgothańskiej ceniony terraxański żołnierz-poeta Clavier Michelos wychwalał niezwykłe piękno tego świata i nie sposób było odmówić mu racji. Z wysokiej orbity był to oszałamiający widok, ale pod maską urokliwej powierzchowności skrywała się okrutna natura, albowiem Golgotha nie była planetą sprzyjającą ludzkiemu gatunkowi. Michelos oddał na niej życie, schwytany i zamęczony na śmierć przez orków. Nie jego jednego spotkał taki los. Wojna okazała się bardzo kosztowną i opłakaną w skutkach porażką. Zielonoskórzy zniszczyli wszystko, co stanęło na ich drodze i nawet komisarz Yarrick, osławiony Bohater Armageddonu, nie zdołał przechylić szali zwycięstwa na stronę imperialistów. Opuścił Golgothę sromotnie pokonany, z garstką ocalałych niedobitków u swego boku.

Wydarzyło się to blisko czterdzieści lat temu. Yarrick, teraz podeszły już w latach człowiek, wciąż jeszcze walczył ku chwale Imperium. Wojna z jego nemezis, orkowym władcą Ghazghkullem Mag Uruk Thrakką, przywiodła starca z powrotem na Admageddon, świat będący miejscem, gdzie Yarrick zbudował swą legendę. Lecz Golgotha pozostała w rękach nieprzyjaciela, stanowiąc ciemną plamę na świetlanej historii życia komisarza; plamę, która nigdy już nie miała zostać wymazana.

Dlaczego zatem ludzie na nią powrócili? Niewielka flota wisząca nad powierzchnią pomarańczowego globu nie posiadała nawet ułamka potęgi niezbędnej do odzyskania kontroli nad planetą, lecz nie było to wcale ich zadaniem, nie tym razem. Coś istotnego znajdowało się na terytorium zajmowanym przez zielonoskórych, coś utraconego na Golgocie w trakcie ostatniej wojny; coś, co Imperium chciało odzyskać. Był to święty artefakt, symbol tak potężny, że samo jego posiadanie mogło ostatecznie zadecydować o losach nowej wojny Yarricka. Relikt ów zwał się Fortecą Pychy.

W skład floty wysłanej z misji odzyskania artefaktu wchodziły mieszane jednostki. Okręt większy niż wszystkie pozostałe dominował pośrodku formacji. Był to Scion of Tharsis, ciężki okręt liniowy typu Reclamator należący do prastarego marsjańskiego bractwa technoreligijnego Adeptus Mechanicus. Na obu jego flankach pozycje zajmowały ciężkie krążowniki klasy Tyrant w barwach imperialnej marynarki, Helicon Star i Ganymede. Wszędzie wokół tych jednostek uwijały się w ciszy kosmosu setki mniejszych eskortowców oraz statków transportowych. Na pokładach jednego z nich, pozornie nie rzucającego się w oczy transportowca Hand of Radiance, do wojny przygotowywali się czołgiści 81. Cadiańskiego Regimentu Pancernego.

* * *

- Ruszać się, nicponie! – ryknął na cały głos brzydki sierżant o gładko ogolonej czaszce i dziobatej twarzy – Znacie zasady! Numerami, wy skończone łajzy!

Podłoga prawoburtowego hangaru rozbrzmiała dźwiękiem stających na baczność ludzi. Żołnierze zastygli w regulaminowym szyku, kompania obok kompanii, od pierwszej do dziesiątej, podczas gdy sierżanci krążyli wzdłuż szeregów niczym wygłodniałe wilki o badawczych spojrzeniach, uparcie wypatrujący najmniejszego śladu jakiegoś zaniedbania. Wielkie pękate statki desantowe stały za plecami żołnierzy, z opuszczonymi ku posadzce hangaru rampami załadunkowymi, z wnętrzami rozjaśnionymi żółtą poświatą pokładowych lamp.

Głośny metaliczny syk obwieścił otwarcie osadzonego w prawej ścianie hangaru włazu. Grube drzwi rozsunęły się na boki, wślizgnęły się w ścianę wyrzucając w powietrze obłoczek oleistych oparów. Metalowa podłoga hangaru rozbrzmiała dźwiękiem kilkunastu uderzających w nią obcasów wojskowych butów.

- Oficerowie na pokładzie! – krzyknął inny sierżant, a na jego czoło wystąpiły grube żyły dowodzące jawnie wysiłku, jaki musiał w swój okrzyk włożyć podoficer, aby usłyszały go dwa tysiące stojących w hangarze mężczyzn.

Kiedy grupa oficerów zatrzymała się zwracając swe twarze ku żołnierzom, najstarszy z sierżantów – krępy podoficer o kikucie będącym jedyną pozostałością po lewym uchu – wystąpił o krok do przodu i zameldował twardym tonem:

- Wszyscy obecni, sir. Pojazdy zabezpieczone na pokładach transportowców. Piloci i obsługa techniczna gotowi do rozpoczęcia operacji zrzutu. Kompanie od pierwszej do dziesiątej oczekują pozwolenia na wejście na pokłady.

Stojący pośrodku grupy pułkownik Kochatkis Vinnemann, zgarbiony jak zwykle, wsparty całym ciężarem ciała na swej metalowej lasce, wciąż budził szacunek i respekt w swoim uniformie o barwie ciemnej zieleni i złotych epoletach. Tego dnia miał okazję ostatni raz założyć reprezentacyjny mundur regimentu. Na czas trwania operacji wszyscy gwardziści mieli nosić stroje maskujące w kolorach rdzawej czerwieni.

Vinnemann kiwnął głową w stronę stojącego naprzeciw sierżanta i otworzył usta zamierzając wydać rozkaz rozpoczęcia akcji załadunku na pokłady promów, kiedy kapitan Immrich – wysoki, ciemnowłosy i szeroki w barkach mężczyzna – przechylił się w stronę dowódcy szepcząc mu do ucha kilka słów. Vinnemann zmarszczył wpierw czoło, ale po krótkiej chwili skinął głową w geście aprobaty. Zrobiwszy krok do przodu pułkownik ujął w dłoń elektryczny megafon podany mu przez stojącego przy lewym boku adiutanta, przyłożył urządzenie do ust i chrząknął na próbę. Echo tego dźwięku odbiło się od ścian rozległego pomieszczenia

- Ci z was, którzy mnie znają dłużej wiedzą, że nie lubię długich przemów - oświadczył Vinnemann – Mowy to coś, co zostawiam zazwyczaj dla naszych komisarzy i konfesorów, ludzi obdarzonych w mej opinii stosownym ku temu talentem.

Komisarz Slayte, powszechnie nielubiany polityczny oficer regimentu, jak zwykle ubrany w czerń i złoto swego urzędu, skłonił się nieznacznie słysząc słowa pułkownika. Konfesor Friedrich, pucołowaty kapłan po trzydziestce, zaledwie drgnął dla odmiany, jakby trącony powiewem wiatru, który tylko on wyczuwał.

- Niemniej jednak w myśl słusznej uwagi kapitana Immricha pragnę nadmienić, że nasza jednostka znalazła się w bezprecedensowej sytuacji w swej całej historii. Jeśli istnieje jakikolwiek powód, bym odstąpił od swego zwyczaju unikania przemów, albowiem przyjdzie nam niebawem postawić stopy na świecie całkowicie pozostającym we władania znienawidzonego orka.

Vinnemann miał specyficzny zwyczaj wypowiadania się o „starym wrogu” w formie pojedynczej. Niektórzy z podwładnych żartowali sobie z tego czasami, ale nigdy w złośliwy sposób. Stary pułkownik otaczany był powszechną miłością i szacunkiem służących pod nim ludzi, w dodatku szacunkiem autentycznie wypracowanym. Żołnierze pozwalający sobie na złośliwości pod jego adresem, zwłaszcza te koncentrujące się wokół fizycznej ułomności pułkownika, szybko byli odrzucani przez innych i wyrzucani poza wojskową społeczność. Wśród imperialnych gwardzistów tego rodzaj ostracyzm oznaczał w zasadzie wyrok śmierci.

Charakterystyczna ułomna postawa Vinnemanna powodowana była jego sztucznym kręgosłupem. Dwadzieścia cztery lata wcześniej, jeszcze w stopniu kapitana, przeszedł zaawansowaną operację chirurgiczną w wyniku obrażeń spowodowanych zniszczeniem jego Vanquishera. Jego organizm nigdy nie zaakceptował implantu. Regularne przyjmowanie środków antyimmunologicznych i przeciwbólowych nieco łagodziły cierpienie, lecz nie zdołały go wyeliminować. W zasadzie zarówno odniesione obrażenia jak i sama operacja powinny go były zabić, ale niezłomna wola życia uratowała go pospołu z ogromną troską pewnej wojskowej pielęgniarki, która później za niego wyszła. Podczas długiego i bolesnego okresu rehabilitacji przełożeni Vinnemanna zaproponowali mu możliwość honorowego odejścia ze służby, widząc takie rozwiązanie jako jedyne.

Vinnemann odrzucił je bez większego namysłu. W odpowiedzi zasugerowano mu stanowisko w sztabie, lecz i tę propozycję stary czołgista natychmiast odrzucił. „Mój obowiązek” oświadczył „wymaga, bym dowodził ludźmi z pierwszej linii i będę to czynił tak długo jak tylko zdołam”.

Dwanaście lat później dosłużył się stopnia pułkownika obejmując komendę nad 81. Regimentem Pancernym.

Lustrował swych ludzi wnikliwym spojrzeniem przerywając na krótko przemowę. Szczupły porucznik stojący za jego plecami zakaszlał cicho w przyłożoną do ust dłoń. Dźwięk tego kaszlnięcia zabrzmiał zaskakująco głośno w przenikliwej ciszy wypełniającej wnętrze hangaru. Vinnemann wziął głęboki oddech.

- Niektórzy z nas mieli już sposobność walczyć z orkiem – podjął swój wywód – w dodatku z chlubnymi sukcesami. Nasze zwycięstwa na Phaegos II, Galamos i Indarze przynoszą nam chwałę, aczkolwiek domyślam się, że wielu z was przyszło na świat już po tych tryumfach. Lecz wciąż możemy otwarcie stwierdzić jedno: znamy orka. Wiemy, że razem, człowiek z maszyną, czołgista i czołg, jesteśmy silniejsi od orka. Wiemy też, że możemy orka pokonać. Dowiedliśmy tego nieraz w przeszłości.

Starannie skrywał swe zaskoczenie wiekiem młodziutkich żołnierzy z uzupełnień, kiedy stali obok swych bardziej doświadczonych towarzyszy broni. Na przeklęte Oko, pomyślał, większość z nich to przecież dzieci! Czy ja sam byłem kiedykolwiek tak młody? Przez umysł pułkownika przemknęły wspomnienia jego dwóch synów. Obaj służyli w 92. Dywizji Piechoty na Armageddonie, stając się wyśmienitymi żołnierzami. Czy miał prawo ufać w czuwającą nad nimi boską opatrzność? Czy był głupcem zanosząc modlitwy za ich bezpieczeństwo? Miliony miały jeszcze umrzeć w wojennej pożodze na Armageddonie, być może dziesiątki milionów, domagała się tego wojenna machina Yarricka. Stawką w grze było samo serce Imperium. Dlaczego jego synowie mieli zostać oszczędzeni przed losem pisanym ich towarzyszom? W głębi duszy wiedział, że jedyne, czego powinien był dla nich pragnąć, to gloria, zwycięstwo i dobra śmierć. Tego właśnie szczerze sobie życzyli prawdziwi Cadianie. Zresztą, czy ci stojący przed nim młodzieńcy nie byli w równym stopniu jego synami? W taki sposób ich czasami postrzegał. Wielokrotnie przynosili mu powody do ojcowskiej dumy.

- Czy generał deVries mógł mieć większe szczęście niż otrzymując pod swą komendę nasz chlubny regiment? Szczerze w to wątpię. Tak, słyszę wyraźnie wasze poszeptywania. Wyczuwam wasz posępny nastrój. Ciągle się zastanawiacie, dlaczego wysłano nas na Golgothę, kiedy w tym samym czasie nasi pobratymcy toczą ciężkie walki na Armageddonie. Zadajecie sobie pytanie, co dobrego możemy uczynić na tym zapomnianym przez światło Imperatora świecie. Coś wam teraz powiem. Posłuchajcie uważnie, ponieważ chcę, abyście mnie dobrze zrozumieli. Ja wierzę w tę operację! Czy mnie słyszycie? Ja w nią wierzę. Nasze zwycięstwo tutaj przyniesie naszym ziomkom wsparcie tak ogromne, że nawet nie możecie sobie tego wyobrazić. Nasz tryumfalny powrót na Armageddon przyniesie im chęć zwycięstwa większą niż kiedykolwiek. Ci z was, którzy w to wątpią, pojmą wszystko, kiedy ujrzycie naszą zdobycz. Do tego momentu wierzę, że uczynicie wszystko, co tylko będzie konieczne, że wyciśniecie z siebie ostatnią kroplę potu, ostatnią kroplę krwi, jeśli to będzie konieczne, ku chwale naszego regimentu, ku czci należnej Cadii i ku świętemu obowiązkowi służby Bogu-Imperatorowi.

Przesunął wzrokiem po twarzach żołnierzy szukając w nich śladu dezaprobaty, ale go nie znalazł. W zamian wszyscy zgodnie odpowiedzieli na jego ostatnie słowa.

- Za Cadię i Imperatora! – krzyknęli unisono i ich ogłuszający okrzyk, podobnie jak wzmocnione megafonem słowa pułkownika, odbił się echem od ścian hangaru.

Błysnął w uśmiechu zębami, szczęśliwy z tego, że ani razu nie okazał śladu trawiących jego umysł wątpliwości i obaw.

- Sierżancie Keppler – powiedział – Rozpocznijcie procedurę okrętowania tych ludzi.

- Tak jest, sir – odparł starszy wiekiem sierżant o okaleczonym uchu, salutując tak ostro, że mógłby tym gestem pociąć szkło. Potem odwrócił się w miejscu trzaskając obcasami, wziął głęboki oddech i ryknął na całe gardło.

- Hej, wy szczyle! Słyszeliście pana pułkownika! Zwrot! Dowódcy sekcji, rozpocząć procedurę załadunku!

Vinnemann patrzył z dumą na wbiegających w górę ramp promów ludzi, znikających we wnętrzach czekających na rozkaz do startu maszyn. Każda kompania zajmowała miejsce we własnej maszynie. Bądźcie twardzi, synowie Cadii, pomyślał pułkownik, tym razem bądźcie twardsi niż zawsze.

Odwrócił się i odprawił ruchem ręki towarzyszących mu oficerów, by mogli niezwłocznie dołączyć do swoich oddziałów, i dokończywszy inspekcję udał się w otoczeniu własnego sztabu na pokład oddanego mu do dyspozycji wahadłowca.

Wnętrze hangaru wibrowało coraz silniej w rytm rozgrzewanych silników promów. Wielkie zewnętrzne wrota zaczęły rozsuwać się z donośnym metalicznym klangiem. Do wnętrza hangaru wlała się pomarańczowa poświata, odbijana od dostrzegalnego na zewnątrz globu

Po siedmiu długich i męczących miesiącach podróży na pokładzie Hand of Radiance nadszedł w końcu czas, by znowu stoczyć wojnę.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Śro 8:36, 29 Lip 2009
Blaster
Elokwentny gracz
 
Dołączył: 05 Cze 2009
Posty: 168
Przeczytał: 0 tematów


Płeć: Mężczyzna





W momencie w którym książka ta zostanie wydana w PL zacznę omijać topic, do tego czasu będę tu regularnie zaglądał Twisted Evil
Choć z językiem angielskim jestem zaznajomiony to jego znajomość nie jest na takim poziomie, żeby każdą książkę czytać swobodnie i przyjemnie (bez zaglądanie do słownika czy zastanawiania się nad znaczeniem niektórych zdań). Rolling Eyes


Ostatnio zmieniony przez Blaster dnia Śro 8:37, 29 Lip 2009, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 20:59, 10 Sie 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





ROZDZIAŁ DRUGI (część pierwsza)

DOBRY solidny grunt, pomyślał sierżant Oskar Andreas Wulfe. Zielonoskórzy czy nie, on nie pragnął teraz niczego innego prócz postawienia stóp na ziemi. To było upragnione marzenie mężczyzny: wyczucie skał i piasku pod podeszwami swych butów, ponownie po tak długim okresie przerwy. Czuł się skrajnie chory specyfiką codziennego życia na przeklętym kosmicznym statku, w labiryncie ciemnych korytarzy wypełnionych oczyszczanym w nieskończoność tym samym powietrzem. Wszedł w ślad za swą załogą na pokład promu z głową wypełnioną obrazami piaskowych wydm, nagich gór i bezkresnych odkrytych przestrzeni.

Tranzyt z Palmeros do podsektora Golgotha był najdłuższą nieprzerwaną podróż przez Osnowę w jego życiu i kosztował go sporo nerwów, zresztą nie tylko jego. To chodziło tu przy tym wyłącznie o samą podróż. Tranzyt przez podprzestrzeń nie był piknikiem, ale teraz dodatkowo umysł sierżanta nękały wspomnienia ostatnich dni na Palmeros – wspomnienia, przez które często budził się w środku nocy z zimnym potem na ciele, zaciskając palce na pościeli i wykrzykując imię martwego przyjaciela.

Podejrzewał, że jego załoga przejmowała się tym dużo bardziej niż dawała po sobie poznać. Podróżowali w tej samej kabinie, więc siłą rzeczy oni również nie przesypiali całych nocy, kiedy Wulfe budził się z krzykiem z sennych koszmarów. Miał wrażenie, że dostrzegał w ich oczach coś dziwnego, jakiś brak zaufania w stosunku do siebie, co bolało zważywszy na fakt, że kiedyś ufali mu całkowicie i bezgranicznie. Zastanawiał się czasami jak bardzo pogorszyłby tę sytuację, gdyby kiedykolwiek powiedział im, kogo zobaczył tamtego dnia w kanionie. Zapewne doprowadziłby do załamania wspólnych stosunków. Dowódca czołgu nie powinien widywać duchów. Ludzie meldujący takie doświadczenia w krótkim czasie znikali bez śladu, zabierani w nieznane przez jakieś nadrzędne imperialne instytucje obejmujące swą jurysdykcją takie właśnie przypadki. Jak dotąd swą tajemnicą Wulfe podzielił się wyłącznie z konfesorem Friedrichem i nie zamierzał do niej dopuszczać nikogo więcej. Chociaż kleryk pił na umór, był godnym zaufania człowiekiem.

Wulfe zmusił się, by myśleć o mniej denerwujących sprawach. Cieszył się na myśl o tym, że ponownie ujrzy ponad głową niebo, a nie szare metalowe sufity upstrzone kapiącymi wilgocią rurami i poplątanymi przewodami. Było mu szczerze wszystko jedno jak te niebo miało wyglądać, byle tylko było bezkresne i na jakikolwiek sposób kolorowe, odmienne od matowej szarości wszechobecnej na pokładach kosmicznego transportowca.

Zmierzając śladem innej załogi, Wulfe wprowadził swoich ludzi do wnętrza jednego z wielkich promów desantowych, przeciągając spojrzeniem po rzędach czołgów i transporterów gąsienicowych. Za nimi, w głębi ciemnego przedziału transportowego jednostki, znajdowały się wypełnione paliwem i zapasami ciężarówki zaopatrzeniowe kompanii. Wszystkie maszyny przykryte były grubymi płachtami brezentu, oplecione ciasno wytrzymałymi linami plecionymi ze stali i przymocowane za ich pomocą do zaczepów w podłodze promu. I mimo faktu, że każdy pojazd został wcześniej starannie przykryty, Wulfe bez trudu odnalazł wzrokiem swój czołg. Leman Russ Ostatnie Namaszczenie II zbudowany został w oparciu o kadłub wzorca Mars Alpha, przez co był nieco dłuższy od innych należących do kompanii czołgów. Była to stara i sterana wojnami maszyna – w opinii sierżanta jedna z najgorszych, jakie miał sposobność w swoim życiu oglądać. Kadłub Lemana był nitowany, nie odlewany w całości, zaś jego wieżyczka straszyła prostymi płaszczyznami aż prosząc się o trafienie pociskiem przeciwpancernym lub rakietą wystrzeloną z przenośnego granatnika. Wulfe był święcie przekonany, że zginie w tym czołgu razem z całą załogą w trakcie pierwszej misji. Ten Leman nie miał w sobie absolutnie niczego z poprzedniej maszyny sierżanta i za to mężczyzna tak szczerze go znienawidził. Przypomniał sobie niedowierzanie, kiedy ujrzał swój nowy pojazd po raz pierwszy i nagłe przekonanie, że dowódca kompanii postanowił go tym samym za coś ukarać. Wulfe był dotąd przekonany, że jego relacje z porucznikiem van Droi układają się w doskonały sposób, teraz jednak zaczynał w to powątpiewać. Co gorsza, niektórzy z pozostałych sierżantów nie omieszkali skorzystać z okazji, by dać swemu koledze zdrowo popalić.

- Nie wyjeżdżaj za bardzo przed nas – mówili – Daj znać jak będzie cię trzeba podholować na jakąś wydmę.

- Jaki to ma rodzaj napędu, Wulfe? Na pedały?

- Ile koni trzeba, że to ruszyć z miejsca?

Lista złośliwych docinków zdawała się nie mieć końca. Wulfe zmarszczył czoło odrywając spojrzenie od spoczywającego pod brezentem kształtu, zadowolony, że dzięki przykryciu nie musi oglądać ponownie brzydkich kształtów swojej maszyny; odwrócił w inną stronę głowę.

Idąca przed nim załoga, czołgiści sierżanta Richtera, wspięli się po wąskich metalowych schodkach i zniknęli z pola widzenia. Wulfe złapał rękami za poręcze schodków i ruszył w ślad za nimi, uderzając ciężkimi butami w kolejne stopnie. Jego ludzie deptali mu po piętach w całkowitym milczeniu – wszyscy z wyjątkiem działonowego Holtza, który mamrotał coś ledwie słyszalnie pod nosem. Nerwowy nastrój załoganta niezbyt sierżanta dziwił, chociaż Holtz miał z natury skłonności do marudzenia. Opuszczenie szczęśliwie Osnowy było jedną sprawą, za którą zresztą Wulfe składał już dziękczynne modlitwy. Lecz każdy człowiek w regimencie wiedział, co czekało ich na Golgocie. Tylko wariaci i kłamcy – co w większości przypadków oznaczało oficerów politycznych – mogli bez wahania obstawiać zwycięstwo grupy wydzielonej. W opinii Wulfe operacja „Thunderstorm” sprawiała wrażenie jakiegoś niewyobrażalnego blefu. Pułkownik Vinnemann dołożył wszelkich starań, aby jego żołnierze poczuli zaszczyt uczestnictwa w tej misji, ale było nie było, należało to do jego zwyczajowych obowiązków.

Cała planeta zasiedlona przez orki. Na pieprzone Oko! Kto mógł chociaż w przybliżeniu oszacować ich liczebność? Nie zdając sobie nawet sprawy ze swego machinalnego ruchu, Wulfe podniósł jeden z palców i dotknął nim długiej poziomej blizny na swym gardle. Jego nienawiść w stosunku do zielonoskórych nigdy nie wygasła, wręcz przeciwnie, zdawała się przybierać na sile.

Niskie przejście prowadziło do jednego z poziomów pasażerskich usytuowanych w górnej części przedziału transportowego. Była to wąska ciasna przestrzeń o szerokości zaledwie trzech metrów, biegnąca w prawo i w lewo na podobieństwo tunelu. Dwa rzędy małych pomarańczowych lampek pulsowały poświatą w metalowej podłodze, a namalowane białą farbą na ścianach numery wyznaczały kolejne miejsca siedzące. Wulfe i jego ludzie szybko znaleźli swoje fotele, usiedli w nich i podnieśli ręce ściągając w dół metalowe uchwyty zabezpieczające przed wypadnięciem z fotela. Poręcze zatrzasnęły się z głośnym trzaskiem na swoich miejscach. Była w tym dźwięku jakaś znacząca nuta, zdająca się o wszystkim przesądzać. Teraz nie było już odwrotu: kiedy zostałeś zapiętym, nie mogłeś odwołać lotu.

Od startu dzieliły ich już tylko minuty. Wulfe poczuł znajomy ucisk w żołądku i chcąc o nim zapomnieć rozejrzał się po rzędach foteli kiwając przyjaźnie głową w stronę sierżanta Viessa. Viess, świeżo promowany na stopień podoficerski, przez kilka lat służył pod Wulfe jako działonowy i wciąż pozostawał jego przyjacielem, chociaż po otrzymaniu własnych sierżanckich naszywek w naturalny sposób nabrał pewnego dystansu do dawnego dowódcy. Miał teraz własną załogę, a jego miejsce przy dziale zajął Holtz, pełniący do tego momentu rolę strzelca w bocznej wieżyczce. Wulfe cieszył się z awansu Viessa, bo większość ludzi w regimencie marzyła o dowództwie nad własnym czołgiem, ale z drugiej strony wciąż mu go brakowało: zaliczyli razem sporo zniszczonych celów.

Kiedy ostatnia załoga znalazła się na miejscach, drzwi poziomu pasażerskiego zasunęły się z sykiem zamykając w środku blisko dwustu gwardzistów wchodzących w skład Narwańców Gossefrieda, tworzących 10. Kompanię 81. Regimentu Pancernego Cadii. Nie było z nimi jedynie samego porucznika i jego adiutanta, siedzących w kokpicie razem z pilotami. Reszta zajmowała miejsca w dwóch umieszczonych naprzeciwko siebie rzędach, wymieniając żarty albo nerwowe uwagi. Kapral Metzger, kierowca Wulfe, siedział tuż obok sierżanta, zwyczajowo milkliwy, natomiast Holtz i Siegler – ten drugi pełniący od dawna rolę ładowniczego – tkwili w fotelach po przeciwnej stronie przejścia.

Ten zrzut różnił się nieco od poprzedniego, nie w związku z charakterem samej misji, lecz przez wzgląd na pomniejszoną obecnie załogę. Jego poprzedni czołg posiadał sponsony na obu burtach, wielkie boczne wieżyczki wyposażone w zasilane taśmowo ciężkie boltery gotowe przemielić pociskami każdego głupca próbującego podejść zbyt blisko maszyny. Poprzedni czołg był wspaniałą maszyną, praktycznie niezniszczalną i Wulfe wciąż czuł gorycz przemieszaną z bezsilną złością, kiedy przypominał sobie jak musiał ją porzucić setki lat świetlnych stąd na ciemnej autostradzie. Opłakiwał stratę ukochanego pojazdu każdego dnia, ale czy miał jakikolwiek inny wybór? Prędkość maksymalna tamtego czołgu przesądziła o jego losie. Porzucając Lemana i przesiadając się do znacznie szybszej Chimery czołgiści ocalili własne życie. Zdążyli dotrzeć do kosmoportu przed startem ostatniego wahadłowca, dolecieli na orbitę tuż przed całkowitym zniszczeniem powierzchni Palmeros. Pomimo cierpienia powodowanego świadomością straty czołgu, Wulfe wiedział doskonale jak wiele zawdzięczał przyśpieszonej ewakuacji. Miliony imperialnych obywateli zamieszkujących ten świat nie otrzymały podobnej szansy.

W każdym bądź razie nowa maszyna – ha! nowa, pomyślał z przekąsem, co w niej było nowego? – nie posiadała tak dobrych systemów obronnych, a jej flanki pozostawały praktycznie odsłonięte i bezbronne. Boczny pancerz Lemana mierzył sto pięćdziesiąt milimetrów kompozytu, ale w rękach nieprzyjaciół Imperium znajdowało się wiele rodzajów broni penetrujących tego rodzaju przeszkodę niczym gorący nóż masło, napastnik musiał jedynie podejść na odpowiednią odległość. Z braku sponsorów zadanie osłaniania ślepych stref czołgu spadało na samego Wulfe, z wysokości głównej wieżyczki. Był tam zamontowany ciężki karabin maszynowy, na obrotowym wysięgniku zapewniającym szerokie pole rażenia, przeznaczony dokładnie do takich celów. Sierżant wiedział, że była to dobra broń pomocnicza, ale wciąż zżymał się w duchu na myśl o braku bocznych wieżyczek.

Z wbudowanych w sufit głośników wydostał się trzeszczący metalicznie głos.

- Wrota hangaru w trakcie owierania. Zaczepy parkingowe odsunięte. Silniki uruchomione. Aktywacja wewnętrznego system grawitacyjnego za trzy, dwa, jeden…

Wulfe poczuł nagły skurcz żołądka towarzyszący krótkiej chwili, kiedy dwa pola grawitacyjne – statku transportowego i promu desantowego – nałożyły się na siebie. Dziwne uczucie znikło moment później, kiedy ciało mężczyzny pozostało w obszarze działania wyłącznie pokładowego kompensatora grawitacji.

- Wrota hangaru otwarte – zameldował minutę później mechaniczny głos – Odpalenie silników manewrowych. Rozpoczęcie zrzutu. Wejście w termosferę za dziesięć, dziewięć…

Wulfe zaczął ignorować kolejne odliczane przez pilota cyfry.

- Co to jest termosfera, sierżancie? – zapytał nerwowym tonem jakiś żołnierz siedzący kilkanaście miejsc na prawo.

- Cicho bądź, dziewico! – warknął jego przełożony – Skąd niby mam wiedzieć? Czy ja wyglądam na techmaniaka?

Wulfe uśmiechnął się pod nosem. Świeże mięso, pomyślał. Obecna operacja była dla sporego grona żołnierzy pierwszym zrzutem bojowym. Katastrofalne straty 18. Grupy Armijnej na Palmeros zredukowały jej stan liczebny blisko o połowę. W ramach uzupełnień do zgrupowania skierowano starszych kadetów z formacji Białych Tarcz – młodych, zdyscyplinowanych Cadian z jednostek treningowych – ale posiłki te trafiły głównie do 8. i 12. Dywizji. Po przeniesieniu do służby liniowej wszystkich spełniających warunki żołnierzy z jednostek zaopatrzeniowych i pomocniczych 81. Regiment uzupełnił resztę strat posiłkami pochodzącymi z 616. Regimentu Rezerwowego, pozyskując ludzi, którzy w przeważającej większości przypadków nigdy nie postawili nogi w pobliżu czołgu. Porucznik van Droi w prywatnych rozmowach otwarcie wyrażał swą negatywną opinię na ten temat uważając, że większość nowych żołnierzy nie spełniała minimalnych stawianych im wymogów. Rezerwowe regimenty rzadko uczestniczyły w działaniach na pierwszej linii, wykorzystywano je zazwyczaj do służby garnizonowej lub okupacyjnej. Wulfe wiedział, że życie na linii frontu w błyskawicznym tempie oddzieli mężczyzn od chłopców.

Myśląc o obiekcjach porucznika van Droi sierżant zerknął dyskretnie wzdłuż rzędu przeciwnych foteli na żołnierza siedzącego daleko na lewo.

Będę miał na ciebie oko, skurczybyku, obiecał sobie w myślach.

Głośniki zatrzeszczały ponownie.

- Penetracja mezosferyczna za dziesięć, dziewięć…

- Zajebiście zabrzmiało, co? – zakpił jeden z czołgistów siedzących w przeciwnym rzędzie.

- Tylko ci dupczenie we łbie, Garrel – odpowiedział młody gwardzista siedzący tuż obok żartownisia, próbując go bezskutecznie pacnąć pięścią w ramię, bo uprzęż antyurazowa skutecznie blokowała mu ruchy.

Nerwowy żołnierz, który odzywał się chwilę wcześniej otworzył ponownie usta, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo ubiegł go natychmiast ten sam sierżant, który wcześniej na niego nakrzyczał.

- No dalej, Vintners – warknął podoficer – Zapytaj mnie, co to jest mezosfera. Ostrzegam cię – pomimo jego zachowania w głosie sierżanta dawała się wyczuć nuta rozbawienia – Będziesz pucował sracze przez całą pierdzieloną misję.

Przez rzędy siedzień przetoczył się nerwowy śmiech gwardzistów. Vintners pobladł, przygryzł wargi.

Cała ta konwersacja była dla Wulfe jedynie szumem w tle umysłu. Czołgista zbyt był zajęty dyskretną obserwacją człowieka siedzącego daleko po lewej, studiując wzrokiem jego pociągły profil twarzy, obserwując sposób, w jaki poruszały się jego usta, kiedy rozmawiał przyciszonym tonem z członkiem załogi siedzącym po przeciwnej stronie przejścia. Był to kapral Voeder Lenck, dwudziestoośmioletni dowódca Lemana Russa Exterminatora o nazwie Nowy Champion Cerbery – wysoki, szczupły, niepokojąco przystojny, sprawiający wrażenie żywcem zdjętego z plakatu propagandowego, łatwo się uśmiechający i rozdający uściski dłoni. Lecz Wulfe nie dał się zwieść tym pozorom, nawet na sekundę, nie podobał mu się również gang pełnych uwielbienia zauszników, który zaczął otaczać Lencka od chwili transferu. Wulfe nie zdołał dotąd odkryć, dlaczego poborowi tak się do niego garnęli. Ten facet pochodził przecież z rezerw, co tu było do podziwiania? Co ciekawe, sam nie był jednak świeżym poborowym, posiadał pewne doświadczenie w broni pancernej. Być może to właśnie zaważyło na jego popularności: nowy człowiek w regimencie, podobnie jak reszta świeżego mięsa, a zarazem doświadczony czołgista. Tak przynajmniej podejrzewał Wulfe.

Akta zawierały informację, że Lenck posiadał kiedyś stopień sierżanta, ale coś gdzieś poszło nie tak. Odbył się proces, gość stanął przed sądem wojskowym. Zamknięto go na trzydzieści dni i zdegradowano do stopnia kaprala. Tylko oficerowie polityczni wiedzieli, za co Lenck poniósł karę i jak dotąd słowem o tym nie pisnęli, ale Wulfe planował, że prędzej czy później posiądzie tę wiedzę.

Pierwszego dnia, kiedy spotkali się z Lenckiem na pokładzie Ręki Jasności, Wulfe momentalnie rozpoznał lodowate okrucieństwo ukryte w purpurowych tęczówkach oczu kaprala. Lenck nie zrobił dotąd niczego, co mogłoby w jakikolwiek sposób wywołać niechęć sierżanta, ale Wulfe wiedział, że niebawem do tego dojdzie. Narastającą wrogość podsycał jeszcze fakt, że młody rezerwista był niezwykle podobny do kogoś innego, rejestrowanego cadiańskiego kryminalisty zwanego Victor Dunst. Dunst i jego gang próbowali kiedyś obrabować Wulfe w podziemnych tunelach Kasr Gehr. Wulfe był wtedy Białą Tarczą, zwykłym nastoletnim kadetem na przepustce podczas podstawowego szkolenia. Gangsterzy mieli miażdżącą przewagę liczebną, ale podobnie jak wielu innych kadetów swej jednostki, młodzieniec tak głęboko wierzył w swoją nieśmiertelność, że nawet nie próbował uciekać; w zamian zaproponował klansterom, żeby się odpierdolili i za to właśnie Dunst postanowił go zabić. Tylko przypadkowa interwencja patrolu regulatorów uratowała mu wtedy życie, nóż Dunsta zdołał się zagłębić jedynie na dwa centymetry w pierś Wulfe. Młody kadet miał niesamowite szczęście.

Lenck chyba się zorientował, że jest obserwowany. Nie odwrócił głowy ani nie spojrzał w tę stronę, po prostu chyba to wyczuł. Wulfe spostrzegł cierpki uśmieszek wypełzający na twarz młodego człowieka i poczuł nagłą chęć zdzielenia go po głowie. Sierżant nie był typem boksera, ale nie był też ułomkiem. Uważał, że zdołałby pokonać Lencka w uczciwej walce, chociaż kapral nie sprawiał wrażenia kogoś, kto zainteresowany był uczciwą konfrontacją. Zresztą coś takiego nie miało prawa się zdarzyć. Dla Lencka uderzenie Wulfe oznaczałoby najcięższy wyrok, bo podniósłby rękę na starszego stopniem od siebie. Ale z drugiej strony, dumał Wulfe, gdybyśmy odłożyli na bok kwestię wojskowych stopni…

Sufitowe głośniki zatrzeszczały ponownie.

- Tarcze termiczne pracują na osiemdziesięciu procentach mocy. Wejście w stratosferę za dziesięć, dziewięć, osiem…

Wszelkie ewentualne żarty lub uwagi żołnierzy na temat tego ostrzeżenia ugrzęzły im w gardłach, kiedy statek desantowy zaczął trząść się i dygotać. Większość rekrutów z uzupełnień zrobiła wystraszone miny, kilku zaś sprawiało wrażenie takie jakby zaraz mieli zacząć wymiotować.

- Czas założyć ochraniacze, panowie – powiedział do swoich załogantów Wulfe. Sierżant sięgnął do prawej kieszeni spodni i wyciągnął z niej mały kawałek przeźroczystej, ale bardzo twardej gumy. Była to gumowa opaska chroniąca zęby, zakładana przez żołnierzy podczas ćwiczeń w walce na pięści. Odpowiadając kiwnięciami głów Metzger, Siegler i Holtz wyciągnęli identyczne ochraniacze z własnych spodni, wkładając je w usta. Wszędzie wokół doświadczeni w zrzutach tego rodzaju czołgiści powtarzali ten sam rytuał. Świeże mięso spoglądało na nich z wyrazem skrajnego przerażenia na twarzach.

- Na krwawe Oko! Dlaczego nikt nam nie powiedział, że mamy zabrać ochraniacze?! – krzyknął pucołowaty szeregowiec siedzący dziesięć miejsc na prawo od Wulfe. Był najmłodszym stażem czołgistą w załodzie sierżanta Rhaimesa i to właśnie Rhaimes – wieloletni dowódca Leman Russa Stary Młynek - odpowiedział na pytanie wyciągając na chwilę gumę z ust.

- Kompanijna tradycja, kocie – uśmiechnął się naciągając tym samym skórę na długiej bliźnie, która biegła od jego lewego oka do lewego ucha. Kot był jego osobistym określeniem stosowanym wobec poborowych, a kiedy je wypowiadał, potrafił robić to w taki sposób, że słowo to nabierało brzmienia równoznacznego z terminami idiota lub dupek. Ostatnimi zresztą czasami wielu weteranów zaczęło używać tego swoistego epitetu, nie tylko w 10. Kompanii - Będziesz uważany za dziewicę, dopóki nie złamiesz sobie podczas zrzutu zęba.

Szeregowiec gapił się na sierżanta przez chwilę szeroko otwartymi oczami, a potem zaczął szybko obmacywać swoje kieszenie. Wyciągnął z jednej z nich kawałek zwiniętego materiału, używanego do polerowania butów i guzików przed inspekcją mundurową, wsadził go sobie z nieszczęśliwą miną w usta i zagryzł zęby. Wulfe podejrzewał, że szmatka musiała nieźle cuchnąć pastą do butów. Kątem oka zauważył, że Rhaimes kiwa z uznaniem głową.

- Dobrze kombinujesz, synku. Dobrze myślisz. Może coś jeszcze z ciebie zrobimy.

- …trzy, dwa, jeden – zatrzeszczał głos w komunikatorach – Wejście w troposferę pomyślne. Wysokość dziewięć tysięcy metrów. Przygotować się na silne wstrząsy turbulencyjne. Lądowanie za około dziewiętnaście minut. Wyłączamy pokładowe systemy grawitacyjne. Przejście na lokalną grawitację za trzy, dwa, jeden…

Po raz drugi od znalezienia się na pokładzie statku Wulfe poczuł nieprzyjemny efekt przenikania się dwóch pól oddziaływania grawitacyjnego, wskutek czego odnosił wrażenie, że waży dwa razy więcej niż w rzeczywistości. Niektórzy z gwardzistów stęknęli głucho pod wpływem tak silnego obciążenia dla swych organizmów, lecz kiedy pracujące gdzieś pod ich nogami generatory grawitacyjne przestały pracować, praktycznie nie odczuli różnicy. Zgodnie z informacjami zawartymi w grubych skoroszytach wręczonych wszystkim żołnierzom – a których zawartości nie przeczytał praktycznie nikt oprócz chłopaków z sekcji rozpoznawczych – grawitacja na powierzchni Golgothy wynosiła wciąż jeszcze znośne 1.12 grawitacji terrańskiej. Ważący dotąd osiemdziesiąt pięć kilo Wulfe przybrał momentalnie na wadze dwanaście procent więcej, przechodząc na trochę ponad dziewięćdziesiąt pięć kilogramów, ale nie odczuł tego zbyt silnie. Służby techniczne na pokładzie Ręki Jasności zadbały o proces przystosowania pasażerów do nowej strefy działania. Od chwili opuszczenia Palmeros każdego dnia zwiększano nieznacznie poziom pokładowej grawitacji na transportowcu, w subtelny sposób przygotowując żołnierzy do warunków panujących na Golgocie. Ludzie tacy jak Siegler czy sierżant Rhaimes, normalnie raczej szczupli, przybrali sporo na masie w ciągu tych paru miesięcy. Sam Wulfe zauważył u siebie rosnący sukcesywnie apetyt, zwrócił też uwagę na opinające coraz ciaśniej ciało ubrania. Jego ciało przystosowało się do nowego otoczenia i teraz, odczuwając bezpośrednio oddziaływanie grawitacyjne Golgothy, sierżant nie miał żadnych kłopotów z normalnym funkcjonowaniem. Rzecz miała się zupełnie inaczej w przypadku czołgów: zużycie paliwa, zasięg dział, trajektoria pocisków, prędkość, praca poszczególnych podzespołów – wszystkie te kwestie stanowiły ogromny problem. Starszym stopniem techadeptom służącym w regimencie myśl o tych komplikacjach zapewne spędzała sen z powiek.

Rozmyślając przez chwilę nad nieludzkimi cybernetycznymi techkapłanami Wulfe uznał w końcu, że osobnicy ci prawdopodobnie wcale nie potrzebowali snu, być może w zamian wsadzali sobie regularnie świeże baterie. Uformowane w myślach sierżanta wyobrażenie tej dziwacznej czynności było po części zabawne, po części zaś głęboko niepokojące.

Statek zrzutowy zaczął naprawdę silnie podskakiwać. Atmosfera Golgothy była znacznie gęściejsza niż w przypadku większości imperialnych światów, a wysokie różnice ciśnień pomiędzy strefami równikowymi i biegunowymi regularnie wywoływały burze o tytanicznych rozmiarach. Niektórzy z rekrutów mieli miny takie jakby zaraz mieli popuścić w spodnie.

Wulfe walczył z chęcią napięcia mięśni, znacznie sprytniejszym posunięciem było bowiem rozluźnienie ich, by w razie nagłego szarpnięcia nie zerwać sobie ścięgien. Tego rodzaju bolesne obrażenia były codziennością podczas zrzutów w złych warunkach atmosferycznych.

- Wysokość siedem tysięcy pięćset-

Opanowany głos techadepta utonął znienacka w przeraźliwym, podnoszącym włosy na karku dźwięku. Wulfe przycisnął mimowolnie dłonie do uszu. Sierżant znał ten odgłos i wiedział, że nie wieści on nic dobrego. Był to zgrzyt dartego metalu!

Prom odbił nagle ostro w prawo. Głowa sierżanta poleciała w tył i uderzyła w pokryte wyściółką oparcie fotela. Jego żołądek zdawał się wariować, targany spazmatycznymi torsjami, w oczach mu pociemniało, ujrzał w nich jaskrawe gwiazdy. Niektórzy czołgiści w przeciwnym rzędzie polecieli tak mocno na ramy uprzęży, że impet tego szarpnięcia wyrwał im z ust gumowe ochraniacze. W ciasnej przestrzeni pokładu krzyżowały się głośne przekleństwa.

- Ktoś nas kurwa trafił! – krzyknął z ewidentną paniką w głosie jakiś młody żołnierz. Wulfe miał wrażenie, że jego żołądek utkwił w środku gardła.

- Nie oberwaliśmy, Webber! – warknął inny głos – Nie pieprz głupot!

- Więc co to było, do cholery? – odezwał się czyjś podniesiony głos – Na krwawe Oko!

- Mordy w kubeł! – ryknął zza swej gumy sierżant Rhaimes – Dość tego! To turbulencje, zasrańcy! Słyszeliście techmaniaka! Powiedział, że trochę pokołysze! A teraz zamknąć się!

Wszyscy natychmiast przejrzeli kłamstwo Rhaimesa. Próbował zaprowadzić spokój, ale nikt nie wierzył w jego słowa.

Statek transportowy skręcił w bok, a zaczął przy tym tak dygotać, że wibracje te sprawiały ludziom na pokładzie fizyczny ból. Wszyscy ściskali zbielałymi palcami ramy uprzęży antyurazowej.

Wulfe zerknął wzdłuż rzędu siedzeń i poczuł napływ irytacji widząc siedzącego bez ruchu Lencka, z wargami wypchniętymi przez gumową opaskę, ze spokojną miną. Denerwujący młodzieniec podskoczyłw miejscu dopiero, kiedy w głośnikach eksplodowała znienacka fala akustycznych zakłóceń. Był to przeraźliwy, wwiercający się w uszy pisk, który po chwili przeszedł w chłodny opanowany głos techadepta siedzącego w kokpicie. Tym razem poziom głośności przekazu okazał się tak wysoki, że groził uszkodzeniem narządów słuchu, a roztrzęsiony Wulfe podejrzewał, że wyczuwa w tym głosie śladową panikę, która narastała również w jego głowie.

- …skoncentrowany przeciwlotniczy… burza… w dole… z kursu i… w dół… cała załoga… do natychmiastowej…

Znienacka potworny rozbłysk bólu eksplodował wewnątrz głowy Wulfe. Cały wszechświat stanął nagle na głowie, góra stała się dołem, lewo zmieniło się na prawo. Chwilę potem ustawienie kierunku uległo kolejnej przerażającej zmianie. Sierżant zacisnął kurczowo powieki dostrzegając jaskrawe rozbłyski na siatkówce swych oczu, poczuł palące spazmy w poddawanych ogromnemu naprężeniu mięśniach, a potem, z sercem walącym w piersi niczym…

Ciemność. Cisza. Brak świadomości.

Pogrążył się w bezkresnej pustce, gdzie nie istniały nawet senne koszmary.


Ostatnio zmieniony przez Keth dnia Pon 21:48, 10 Sie 2009, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 21:42, 10 Sie 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





ROZDZIAŁ DRUGI (część druga)

Coś ukłuło Wulfe w lewy policzek. Ból był przeraźliwie ostry, powoli, ale nieubłaganie wyrywając sierżanta z bezdennej otchłani nieświadomości. Na wpół przytomny, mężczyzna zaczął sondować wnętrze ust za pomocą języka natrafiając na wysokości lewego policzka na poszarpaną tkankę i posmak krwi. Jego język przesunął się po pobliskich zębach i… cholera! Dwa z nich okazały się znacznie ostrzejsze niż dotąd świadcząc o złamaniu. Sierżant zachodził w głowę, czy połknął odłamane kawałki i zdecydował, że chyba tak.

Chwilę potem poczuł ból oczu. Próbował zacisnąć powieki, ale niewiele to pomagało. Wtedy padł na niego jakiś cień i ból wyraźnie zelżał. Powoli, ostrożnie otworzył oczy i ujrzał…

- Holtz? Czy to…

Fala promieniującego zewsząd bólu poraziła jego mięśnie, kiedy tylko spróbował się podnieść. Stęknął głucho i opadł z powrotem na plecy.

- Spokojnie – powiedział Holtz pochylając się nad nim z troską – Siegler poleciał po medyka, ale wszyscy mają pełne ręce roboty. Są ofiary, sierżancie. Brebner i połowa jego załogi. Paru chłopaków od Fuchsa. Krauss i Siemens obaj stracili kierowców. I zginęło kilku chłopców ze służb pomocnicznych.

Holtz urwał na sekundę, a potem dodał z wyraźną ulgą – Na krwawe Oko, sierżancie, już myśleliśmy, że tym razem po panu. Proszę tu chwilkę poleżeć, dobrze?

Jego porada na nic się zdała, Wulfe już się podnosił z miejsca. Z kolejnym stęknięciem bólu przetoczył się na lewy bok i podparł się prawą ręką. Palce weszły bez trudu w gorący czerwony piasek zatrzymując mężczyznę w połowie ruchu.

- Golgotha – wyszeptał.

Holtz usłyszał to słowo.

- Tak, sir. Golgotha, na dobre i na złe.

Wulfe przestał się na chwilę ruszać, zapamiętując widok drobnych czerwonych ziarenek. Potem uniósł pełną piasku dłoń przed swoje oczy i pozwolił mu się przesypywać pomiędzy palcami niczym wodzie. Potarł na próbę palec wskazujący o kciuk i zauważył, że piasek pozostawił w tym miejscu ślad, ciemnoczerwoną linię roztartego pyłu.

- Jak krew – szepnął ponownie. Holtz usłyszał tym razem jedynie ostatnie słowo i źle zinterpretował znaczenie wypowiedzi.

- Nie krwawi pan, sierżancie, z wyjątkiem ust. Wyczuwa pan jakieś złamanie? Proszę poczekać chwilę na medyka.

I tym razem Wulfe zignorował prośbę podwładnego. Ranny czy nie, nie miał czasu na wylegiwanie się na piasku. Podniósł głowę w górę i wciągnął poprzez nos kilka haustów golgothańskiego powietrza. I natychmiast pożałował, że to zrobił. Powietrze było gorące i gęste, gryzło lekko w nozdrza i cuchnęło odorem jaj. Czy to siarka, pomyślał, czy coś gorszego? Otwarte piaski rozciągały się wszędzie wokół, płaskie i pozbawione punktów orientacyjnych, ciągnące się aż po linię widnokręgu, gdzie niebo zdawało się stapiać w jedność z ziemią tworząc rozmazane miraże. Sierżant przekręcił głowę spoglądając dla odmiany w górę. Przestworza przesłonięte były chmurami w barwach bogatej czerwieni i brązu. Wyglądało to naprawdę pięknie, ale i męcząco na dłuższą metę. Chmury znajdowały się na niskim pułapie, a gdzieś w ich wnętrzu pojawiały się rozbłyski elektrycznych wyładowań, chociaż nie padał żaden deszcz. Mężczyzna spostrzegł poświatę miejscowego słońca, dostrzegalną dokładnie ponad jego głową, ledwie przebijającą się przez warstwę chmur. Dopiero wtedy uświadomił sobie jak ciemno było na powierzchni planety. Pośrodku dnia natężenie światła było zaledwie odrobinę mocniejsze od wczesnego zmierzchu na Cadii.

Holtz podążył za wzrokiem przełożonego.

- Technomaniaki gadały, że powinniśmy się cieszyć z tych chmur, sierżancie. Gadali, że wystarczy jeden dzień bez nich, żeby słońce zabiło człowieka.

- Milion sposobów – mruknął pod nosem Wulfe.

- Słucham, sierżancie?

- Ten terraxiański poeta… nie pamiętam jego nazwiska. Napisał, że Golgotha potrafi zabić człowieka na milion różnych sposobów – Wulfe zmusił ciało do przyjęcia pozycji siedzącej, chociaż krzywił się przy tym z bólu. Holtz patrzył na jego wysiłki w milczeniu, dając sobie spokój z zachęcaniem podoficera do pozostania w miejscu i jedynie potrząsając z dezaprobatą głową.

- U Sieglera wszystko w porządku? – spytał Wulfe – Metzger? Viess i jego ludzie?

- Siegler i Metzger są cali – odparł Holtz – Nie mają nawet draśnięcia. To samo z Viessem, chociaż jego kierowca trochę oberwał – składając meldunek czołgista podniósł machinalnie dłoń i pocierał palcami odrażającą czerwoną masę zrostów skóry i blizn pokrywającą lewą połowę jego twarzy. Siedem lat wcześniej na planecie zwanej Modessa Prime secesjonistyczny bojownik trafił czołg Wulfe pociskiem kumulacyjnym. Holtz znajdował się w jednym ze sponsonów. Rozbryzg stopionego metalu w ułamku sekundy przeistoczył przystojnego i pewnego siebie mężczyznę w jednego z najbardziej zgorzkniałych ludzi, jakich Wulfe kiedykolwiek znał. I tylko bardzo rzadko, w wyjątkowych okolicznościach, sierżant dostrzegał wyzierającą spod tej pełnej goryczy maski przebłysk dawnego Holtza połyskujący równie jaskrawo jak golgothańskie słońce.

- Pieprzone Oko! – zaklął nagle Wulfe – Van Droi był w kokpicie razem z pilotem! Czy on…

- Nie – odpowiedział Holtz przerywając dowódcy w połowie pytania – Złamał sobie ząb, kurwicy dostał z tego powodu. Był tu niedawno z tym swoim cygarem w ustach, żeby sprawdzić jak się pan czuje, sierżancie. Kazał się panu zgłosić do raportu jak tylko stanie pan na nogi. Wszyscy dowódcy czołgów mają się do niego zgłosić.

To pociągnęło za sobą kolejne pytanie.

- A co z Lenckiem? – odezwał się Wulfe dokładając starań, by w jego tonie nie pojawiła się zbyt wyraźnie brzmiąca nuta nadziei. Holtz parsknął w odpowiedzi. Działonowy już dawno wyrobił sobie negatywną opinię na temat nowego dowódcy czołgu. Wulfe zgadywał, że niechęć Holtza bazowała na znacznie prostszych uprzedzeniach niż jego własne. Holtz słynął niegdyś z ogromnych sukcesów w kontaktach damsko-męskich, do dnia, w którym ciężkie obrażenia odarły go z przystojnej aparycji. Lenck regularnie sypiał z niektórymi atrakcyjnymi pielęgniarkami oraz kobietami z kadry oficerskiej na Ręce Jasności, w dodatku – z tego, co słyszał Wulfe – nie miał większych skrupułów w opowiadaniu o swoich miłosnych podbojach towarzyszom.

- Pierwszy wylazł z promu, skurwysyn – wysyczał Holtz – Jest teraz w środku, sprawdza swój czołg.

- Cholera – mruknął Wulfe spoglądając z powrotem w niebo i kierując kolejne słowa wprost do Imperatora – Czy moja prośba okazała się zbyt wymagająca?

Holtz roześmiał się bez cienia wesołości.

- Popatrzmy na to z drugiej strony – powiedział – Jeśli ten terraxiański poeta miał rację, mamy sporo szans na to, że drań szybko wyciągnie tu kopyta.

Wulfe zacisnął zęby, a potem podniósł się chwiejnie na nogi. Kręciło mu się w głowie, ale zdołał utrzymać równowagę. Kiedy tylko pozbierał się jako tako do kupy, przeniósł spojrzenie na wrak rozbitego statku desantowego. Był to opłakany widok. Pustynia okazała się usłana w promieniu setek metrów szczątkami różnych kształtów i rozmiarów, czarny dym walił kłębami z tylnej sekcji kadłuba, wzbijając się wysoko w gorące powietrze. Wulfe podążył wzrokiem za tą czarną kolumną i pomyślał ‘kurwa’. To tyle, jeśli idzie o utrzymanie w tajemnicy naszej pozycji. Nie będziemy tu mogli długo zostać, nie z tym dymem nad głowami.

Przeniósł spojrzenie z powrotem na wrak promu. Dziesiątki spoconych mężczyzn poruszały się wokół wielkiej maszyny wyciągając przez szczeliny w popękanym kadłubie skrzynki z zaopatrzeniem. Inni machali łopatami zamierzając oczyścić ręcznie dojście do zagrzebanej w piasku awaryjnej rampy załadunkowej i umożliwić wyjazd tkwiącym w środku promu pojazdom. Była to ciężka i monotonna praca, ale gwardziści nie mieli innego wyjścia. Główna rampa utkwiła zbyt głęboko w sypkim podłożu, przyciśnięta do niego ciężarem rozbitego statku.

Inna, nieco mniejsza grupka żołnierzy trudziła się z najbardziej niewdzięcznym zadaniem. Klękali na gorącym piasku pochylając się nad pozbawionymi życia ciałami i zdejmując z ich szyi metalowe identyfikatory. Oczy Wulfe zatrzymały się na leżących zaledwie dwadzieścia metrów dalej zwłokach. Byłto szeregowiec o dziecięcej twarzy, pewnie ledwie po uzyskaniu pełnoletności. Jego blada twarz kontrastowała silnie z ciemną czerwienią piasku.

Kot, pomyślał Wulfe dotykając emblematu Orła wyszytego srebrnymi nićmi na lewej piersi kombinezonu i szepcząc szybko krótką modlitwę za duszę młodego żołnierza. Od dawna już przywykł do podobnych obrazów, takie właśnie było życie w Gwardii – człowiek musiał sobie radzić ze śmiercią towarzyszy, bo jeśli sobie nie radził, szybko zajmowali się nim komisarze, permanentnie.

Milion sposobów na dokonanie tu żywota, pomyślał. Witajcie na Golgocie, żołnierze.

- Dobra – powiedział spoglądając na Holtza – Potem poszukam medyka. Teraz potrzebny mi van Droi. Zabierz Sieglera i Metzgera i sprawdź, czy damy radę wyciągnąć naszą kupę złomu na zewnątrz. Odszukaj mnie i daj znać jak już wyjedziecie.

- Tak jest, sierżancie – odpowiedział Holtz – Ale proszę mi wyświadczyć przysługę, dobrze? Nie pan wyluzuje z tą krytyką co do czołgu. Jej Duch Maszyny zwróci się przeciwko nam, jeśli pan tego nie zaprzestanie. Poza tym przecież nie można oceniać wozu tylko na podstawie wyników testów podczas tranzytu, prawda?

- Być może – zgodził się niechętnie Wulfe – Może nie, ale obaj wiemy, że to zasrana kupa złomu, która długo nie pociągnie.

Nie dodając nic więcej sierżant odwrócił się i pokusztykał na poszukiwania porucznika van Droi, próbując nie zwracać uwagi na palący ból pulsujący w nadszarpniętych mięśniach.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:48, 10 Sie 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





ROZDZIAŁ TRZECI (część pierwsza)

DALEKO na północ od pozycji Wulfe sprawy miały się zupełnie inaczej dla tych jednostek 18. Grupy Armijnej, które wylądowały bez przeszkód. Czwartego wieczoru ich pobytu na Golgocie generał Mohamar deViers przybył z orbity swą osobistą Aquilą, aby przejąć dowództwo nad imperialnym przyczółkiem, usytuowanym podobnie jak jeszcze niedawno istniejący obóz niewolników na płaskowyżu Hadron.

Wstępna faza Operacji Thunderstorm właśnie dobiegała końca. Budowa centrum dowodzenia 18. Grupy była już niemal ukończona, dalece przed zakładanym terminem dzięki ogromnym wysiłkom ze strony Adeptus Mechanicus. Ich niesamowite technologie, prefabrykowane konstrukcje wykorzystywane do budowy na miejscu, niemożliwy do oszacowania trud i znój legionów biomechanicznych niewolników o poddanych lobotomii umysłach – wszystko to sprawiło, że zniszczona wiązkami okrętowych laserów powierzchnia płaskowyżu została przebudowana w rekordowym czasie. 10. Dywizja Pancerna przygotowywała się do opuszczenia bazy o świcie następnego dnia, z zadaniem zabezpieczenia pierwszego posterunku mającego wchodzić w skład linii zaopatrzeniowej skierowanej na wschód. W tym właśnie momencie, mając już na dole przygotowany osobisty apartament, generał deVries uznał, że ludzie na przyczółku powinni poczuć wśród siebie obecność dowódcy. W opinii generała nadszedł w końcu czas, by znów pokazać, do kogo należała komenda nad tą operacją.

Mała Aquila nadleciała nad płaskowyż o zmierzchu, lądując bez najmniejszych kłopotów na niewielkim pasie startowym bazy. Ostatnia poświata zachodzącego słońca widzialna była jako mętna czerwona linia barwiąca odległy zachodni widnokrąg i w bazie zapalały się kolejno lampy. Ledwie rampa promu zdążyła opaść na kompozytową nawierzchnię lądowiska, generał opuścił maszynę wydając zdecydowanym tonem pierwsze rozkazy. Był szczupłym mężczyzną, wyższym od przeciętnych Cadian, gładko ogolonym, srebrzystowłosym, o zapadniętych policzkach. Pomimo swych dziewięćdziesięciu jeden lat, z których siedemdziesiąt sześć spędził w służbie wojskowej, wyglądał zadziwiająco młodo, na nie starszego niż sześćdziesiąt. Kuracje odmładzające i zabiegi chirurgiczne, którym się poddawał dla uzyskania tego efektu były zarówno kosztowne jak i bolesne, ale nigdy żadnego z nich nie żałował.

Generał był człowiekiem, który przykładał ogromną wagę do kwestii prezencji, a jego poglądy w tej sprawie przekładały się na doskonały krój uniformu i wypolerowane odznaczenia zdobiące lewą pierś oficera. Jego głos miał ostre i czyste brzmienie, a kiedy generał uważał, że należało podkreślić znaczenie jakiegoś słowa, robił to za pomocą leciutkich uniesień podbródka. Pierwszym jego życzeniem po wylądowaniu była szybka inspekcja bazy, która nie cierpiała zwłoki i która wbrew sugestiom niektórych podwładnych absolutnie nie mogła zaczekać na następnego poranka.

Generał rozpoczął inspekcję od ogromnego parku maszynowego zatłoczonego rzędami czołgów, następnie zaś udał się poprzez bazę w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara kontrolując każdy jej obszar. Po dwóch godzinach poświęconych na intensywny marsz, zadawanie pytań i wydawanie rozkazów, z trudem przyzwyczajając się do ciężkiego nieprzyjemnego powietrza, deVries zdradził swemu zasapanemu adiutantowi majorowi Gruberowi, że znajduje się pod głębokim wrażeniem prac wykonanych przez obsadę przyczółka. Ku zdumieniu generała sprawy miały się nad wyraz dobrze pomimo jego dotychczasowej absencji. Dzięki wysokim kompozytowym wałom, wieżom strzeleckim zwieńczonym wyrzutniami rakiet Manticore i poczwórnie sprzężonymi działkami przeciwlotniczymi Hydra, dzięki szerokim parapetom, na których ustawiono rzędy ciężkich haubic Earthshaker, dowództwo Grupy Armijnej Exolon prezentowało się niczym niezwyciężony bastion na bezsprzecznie wrogim ludziom świecie. DeViers był przekonany, że baza wytrzyma nawet najcięższy szturm orków. I musiała być na taką ewentualność przygotowana. Rozsądek podpowiadał, że taki atak był kwestią zaledwie kilku dni. Golgothańskie orki na pewno widziały światła na nieboskłonie, kiedy statki inwazyjne spadały na płaskowyż Hadron. Prędzej czy później ktoś musiał zjawić się w tym miejscu, by zbadać sprawę. Bez względu na liczebność tych gości baza nie mogła upaść, stanowiła bowiem centralny punkt całej operacji deViersa.

Płaskowyż miał ponad cztery kilometry średnicy i wznosił się niemalże dokładnie na linii równika planety. Został wyznaczony na centralną bazę operacji ze względu na dwa istotne czynniki. Po pierwsze, dzięki swym stromym zboczom i nielicznym drogom dojścia na szczyt nawet bez fortyfikacji skalny masyw stanowił trudny do zdobycia bastion. Drugi i znacznie ważniejszy dla generała czynnik stanowił fakt, że płaskowyż był najbliższą możliwą do zabudowania formacją geologiczną w stosunku do ostatniego znanego położenia Fortecy Pychy, oddalonego od Hadronu o niecałe sześćset kilometrów.

Zakończywszy kontrolę deViers zwołał odprawę dla swoich trzech dowódców dywizji, generałów Rennkampa, Killiana i Bergena. DeViers zamierzał zaliczyć z podwładnymi możliwie jak najkrótszą rozmowę, ponieważ zaplanował na ów wieczór również uroczysty bakiet dla uczczenia rozpoczęcia operacji naziemnych. W opinii generała chwila ich rozpoczęcia datowała się nie na lądowanie pierwszych statków desantowych, tylko na jego osobiste przybycie na płaskowyż, a zatem nie zamierzał zrezygnować z odpowiedniej dla tego wydarzenia oprawy. W końcu operacja Thunderstorm – co regularnie przypominał członkom swojego sztabu – byłą przedsięwzięciem nie mającym sobie równych, prawdopodobnie nie posiadającym porównywalnych osiągnięć w ostatnich annałach Imperialnej Gwardii. Czyż nie należało stosownie uczcić takiego niezwykłego wydarzenia?

Taki był przynajmniej zamysł generała, ale deVries szybko przekonał się, że dobry humor potrafi prysnąć w jednej chwili.

- Ile? – wysyczał Cadianin, z twarzą poczerwieniałą z gniewu i z dłońmi zaciśniętymi w pięści – Powtórzcie to!

- Sześć, sir – oświadczył generał Bergen – Sześć zaginionych, siódmy został znaleziony pięćdziesiąt kilometrów na północny wschód od nas, szczątki są rozrzucone w promieniu dwóch i pół kilometra. Wszyscy obecni na pokładzie zginęli. Czy życzy pan sobie poznać listę strat poszczególnych jednostek?

- Oczywiście, że sobie życzę! – sarknął deViers – Siedem statków zrzutowych pierwszego dnia! Na Oko Grozy!

Generał Bergen odczytywał treść wykazu z kamienną twarzą, ale w jego tonie wyczuwało się od razu posępny nastrój.

- Prom E44-A, 116. Regiment Cadiańskich Strzelców, kompanie pierwsza i druga, wszyscy zabici w wyniku kraksy. Prom G22-A, 112. Regiment Tyrokańskich Fizylierów, kompanie od pierwszej do czwartej, zaginieni. Prom G41-B, 88. Regiment Powietrzno-Desantowy, kompanie trzy i cztery, zaginieni. Prom H17-C, 303. Regiment Strzelców Skellas, kompanie od ósmej do dziesiątej, zaginieni. Prom H19-A, 98. Regiment Piechoty Zmechanizowanej, kompanie od pierwszej do szóstej, zaginieni. Prom K22-C, 71. Regiment Piechoty z Caedus, kompanie od ósmej do dziesiątej, zaginieni – Bergen urwał na sekundę, zanim przeczytał ostatni punkt wykazu, ponieważ ten akurat zaginiony prom przewoził jego własnych podkomendnych – Prom M13-J, 81. Regiment Pancerny, 10. Kompania, zaginieni. Brak jakiegokolwiek kontaktu z wyżej wymienionymi.

Generał deVries słuchał w milczeniu, wręcz porażony skalą strat, jakie jego jednostki poniosły już w samej fazie fazie lądowania na tej przeklętej skale. Tysiące ludzie przepadły bezpowrotnie. To było niedopuszczalne! Czy ostatnia jednostka w wykazie była kompanią pancerną? Na Złoty Tron! Cała kompania pancerna, zaginiona gdzieś na pustyni, najpewniej zniszczona w wyniku katastrofy lotniczej. Zielonoskórzy zapewne już plądrowali miejsce kraksy. Ludzie byli jedną kwestią: ich strata budziła naturalnie żal, ale życie ludzkie było w Imperium niezwykle tanie. W miejsce poległych zawsze zjawiali się nowi, po to właśnie istniało coś takiego jak regimenty rezerwowe. Ale czołgi stanowiły zupełnie inną kwestię. W zasobach Grupy Armijnej nie było żadnych maszyn zastępczych w miejsce tych, które zostały zniszczone. Każdy wypadający z akcji czołg tworzył dziurę, której nie było czym zapełnić. Siła zgrupowania pancernego była krytycznie istotna dla powodzenia błyskotliwej operacji. Koncentrując swą uwagę na katastrofalnych wieściach generał pozwolił sobie na wybuch emocji. Zerwał się na równe nogi, odrzucił w tył krzesło i walnął z całej siły pięściami w blat stołu.

- To jest jakieś cholerne fiasko! Jakim cudem straciliśmy siedem statków zrzutowych pierwszego dnia operacji?! Czy to robota orków?! Czy burze?! Co na ten temat mają do powiedzenia łącznicy marynarki?! A co mówią ci z Mechanicus?! Żądam odpowiedzi, do jasnej cholery! – żyły wystąpiły na skronie generała, a jego oczy sprawiały takie wrażenie jakby zaraz miały wyskoczyć z oczodołów.

Trzej siedzący po przeciwnej stronie stołu oficerowie nawet nie drgnęli, kiedy ich przełożony dawał upust swej wściekłości. Wszyscy bywali już świadkami podobnych scen w przeszłości, przy czym w ostatnich czasach zdarzały się one coraz częściej. Wszyscy wiedzieli też, że lepiej było dowódcy nie przerywać przed ukończeniem gniewnej tyrady. Wszelkie próby ułagodzenia generała dolałyby tylko oliwy do ognia. Kiedy deVries w końcu ochłonął i opadł z powrotem na krzesło, odezwał się Killian, najniższy, najbardziej krępy i – w oczach deViersa - najbardziej sympatyczny z całej trójki.

- Techkapłani wysłali na pustynię swój zespół badawczy, sir. Oglądają wrak na północnym wschodzie próbując odkryć przyczynę katastrofy. Nie otrzymaliśmy od nich żadnego raportu, ponieważ znajdują się poza zasięgiem łączności.

Killian skrzywił się w tej samej chwili, kiedy wypowiedział te słowa, albowiem uświadomił sobie, że wbrew własnej woli faktycznie dolał paliwa do ognia. Zgodnie z jego przeczuciami deViers ponownie zerwał się z miejsca.

- Poza zasranym zasięgiem łączności?! – ryknął głównodowodzący rozpoczynając całkowicie nową tyradę. Imperialny sprzęt komunikacyjny, w wieloletniej opinii generała co najmniej niegodny zaufania, na Golgocie okazał się praktycznie bezużyteczny. Według informacji uzyskanych od techkapłanów na planecie występowały silne zakłócenia elektromagnetyczne wywoływane ustawicznymi burzami. Przydzielony do ekspedycji kontyngent Mechanicus miał za zadanie przeciwdziałać tym problemom, ale w chwili obecnej komunikacja na dystans większy niż kilka kilometrów przeistaczała się w całkowicie niezrozumiałe radiowe szumy. Czysty przekaz nawet na połowie tego dystansu wymagał zużycia ogromnych zasobów energii, większych niż zapotrzebowanie na całodzienne oświetlenie bazy, w związku z czym kontakt z przebywającą na orbicie flotą ograniczano do absolutnego minimum. DeVries przeklinał i wrzeszczał jak obłąkany, dopóki się nie zmęczył, co nie trwało aż tak długo

Pomimo wprowadzającego w błąd krzepkiego wyglądu generał pozostawał starym człowiekiem i tego rodzaju emocjonalne wybuchy szybko go osłabiały. Wiedział, że powinien był lepiej panować nad swoim temperamentem. Wiedział też, że w ostatnich miesiącach sukcesywnie pogarszało się jego psychiczne samopoczucie. Były takie czasy, pomyślał, kiedy nic nie było mnie w stanie wyprowadzić z równowagi. Co się ze mną stało? Dlaczego teraz reaguję w tak nieobliczalny sposób? Nie mogę pozwolić na to, by emocje kierowały moimi poczynaniami.

Wiedział, że krzyczenie na dowódców dywizji było kiepskim pomysłem na rozładowanie frustracji i nie przynosiło na dłuższą metę żadnych rezultatów. Zdawał sobie sprawę, że w nadchodzących dniach będzie musiał polegać na tych ludziach dużo bardziej niż na kimkolwiek innym. Oni pomogą mu osiągnąć cel, zająć miejsce pomiędzy wielkimi i sławnymi.Nie, krzyczenie na nich nie miało sensu. Generał zmusił się do przyjęcia opanowanego tonu. Dziesięć minut później, po krótkim przeanalizowaniu harmonogramu najbliższych działań, odprawił oficerów każąc im przygotować się do wieczornego bankietu. Kiedy trzej generałowie podnieśli się z krzeseł salutując dowódcy, deVries przez krótką chwilę rozważał pomysł przeproszenia ich za swoje zachowanie.

Nie, zdecydował w następnym momencie. Niech mój gniew będzie dla nich ostrzeżeniem, że oczekuję lepszych wyników. Niech nie sądzą, że stałem się słaby.

Mohamar Antoninus deViers nie cierpiał słabości w jakiejkolwiek postaci, zwłaszcza jeśli miałaby ona dotyczyć jego samego.


Ostatnio zmieniony przez Keth dnia Pon 22:50, 10 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:59, 10 Sie 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Moi drodzy imperialiści, i jak Wam się podoba początek tej gwardyjskiej powieści? Jest to książka Steve Parkera o oryginalnym tytule "Gunheadz". Co do jej wydania w języku polskim, byłbym chyba optymistą zakładając, że pojawi się w księgarniach w przeciągu najbliższych pięciu lat, więc jeśli zechcecie, mogę Wam dorzucić kilka następnych fragmentów.

I nie czujcie się niczym skrępowani, jeśli najdzie Was ochota na rzucenie jakimś komentarzem pomiędzy poszczególnymi odcinkami Wink
Zobacz profil autora
PostWysłany: Wto 0:18, 11 Sie 2009
Peacemaker
Elokwentny gracz
 
Dołączył: 07 Sty 2008
Posty: 326
Przeczytał: 0 tematów






Ty to zrobiłeś w jeden wieczór? Shocked

Rispekt normalnie Wink

Poczytam jutro, jak się obudzę Wink


Nie, nie, aż tak szybki nie jestem, potrzebowałem dwóch wieczorów, ale los mi sprzyjał, bo dzisiaj żona poszła na nockę Wink
Zobacz profil autora
PostWysłany: Wto 1:29, 11 Sie 2009
Bors
Mistrz Gry
 
Dołączył: 15 Maj 2009
Posty: 665
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: WarSaw/Venedia Sector/Segmentum Obscurus
Płeć: Mężczyzna





Sympatycznie to wygląda. Faktycznie slidna robota. Nie to, co niektóre tłumaczenia książek jakie widziałem.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pią 10:39, 14 Sie 2009
Kargan
Elokwentny gracz
 
Dołączył: 11 Wrz 2007
Posty: 1169
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Twierdza Wroclaw





Niezłe naprawdę niezłe Smile Chociaż czuje się nadchodzące problemy...niewłaściwi ludzie na kierowniczych stanowiskach Wink
Zobacz profil autora
PostWysłany: Sob 17:33, 22 Sie 2009
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





ROZDZIAŁ TRZECI (część druga)

GENERAŁ zdrzemnął się godzinkę po odprawie, chociaż nie mógł się oprzeć wrażeniu, że od chwili złożenia głowy minęło zaledwie kilka sekund, gdy adiutant zaczął go delikatnie potrząsać za ramię przypominając o konieczności odświeżenia się przed bankietem. Dwie godziny później głównodowodzący stał w rzęsiście oświetlonym pokoju u szczytu długiego stołu z drewna krellowego, uderzając w swój kieliszek srebrną łyżeczką i ściągając na siebie niepodzielną uwagę wszystkich gości.

- Oficerowie 18. Grupy Armijnej – rozpoczął podniosłym, wręcz teatralnym tonem – oraz wszyscy pozostali dostojni goście, chciałbym wam niniejszym serdecznie podziękować za przybycie. Słusznie dzisiaj świętujemy, albowiem właśnie dzisiaj rozpoczynamy naszą świętą misję. Spójrzcie na siebie: Imperator musi się radować i czuć dumę widząc was siedzących przy tym stole, odświętnie umundurowanych, gotowych podjąć brzemię tego boskiego zadania. A będzie bez wątpienia jeszcze dumniejszy, kiedy znajdziemy naszą relikwię. Cóż to będzie za chwila! Zaprawdę powiadam wam, trafi na stronnice historycznych książek. Wiem, że podzielacie moje marzenie, że pożądacie tej chwały i glorii zwycięzców, kiedy Grupa Armijna Exolon odzyska legendarną Fortecę Pychy sprzed nosa Starego Wroga. Tak, przyszłe pokolenia będą wspominały nasz wyczyn z nabożnym podziwem i szacunkiem! Niech żaden z was w to nigdy nie zwątpi. Nie ma celu w życiu ważniejszego od dokonania czynu, który na wieczność będzie stanowił inspirację dla innych.

Generał rozejrzał się po przysuniętych do stołu krzesłach próbując wypatrzyć kogoś, kto śmiałby nie zwracać uwagi na jego przemowę, ku swemu zadowoleniu stwierdził jednak, że przykuł do siebie niepodzielnie spojrzenia wszystkich, z kilkoma nieruchomymi mechanicznymi cyberoczami włącznie.

- Nie mogliśmy zostać poproszeni o wykonanie bardziej podniosłej misji – powiedział deVries – Słyszałem sarkania naszych ludzi, podobnie jak wy sami, dezaprobatę zrodzoną z przekonania, iż powinniśmy wesprzeć niezwłocznie komisarza Yarricka i naszych braci Cadian na Armageddonie. Spodziewałem się takiego stanowiska niektórych z nas. Exolon to silne zgrupowanie armijne i nasi ludzie chcą coś zrobić dla przechylenia szali zwycięstwa. Podzielam też w pewnym sensie ową chęć do walki na Armageddonie, ponieważ również ja chciałbym jak najszybciej wesprzeć własnymi jednostkami tak przeciążonego stratami Yarricka. Lecz na wszystko przyjdzie czas. Możemy dać naszym braciom znacznie większe szanse na zwycięstwo poprzez sukces osiągnięty tutaj. Dzięki pomyślnemu odzyskaniu i odrestaurowaniu Fortecy Pychy ta armia zapewni swym imperialnym braciom, nie tylko Cadianom, ale wszystkim żołnierzom Imperium, siłę walki i niezłomność, których nie wyzwolą w nich żadne posiłki. Forteca to nie jakiś tam Baneblade, wszyscy powinniście o tym wiedzieć. To ucieleśnienie wszystkiego, czym jest Gwardia: siły i honoru, odwagi i poczucia obowiązku, niezłomnego oporu przeciwko zdrajcom i obcym usiłującym zetrzeć w proch nasze mocarstwo. Wierzcie mi, zbyt długo zwlekaliśmy z tą operacją. Teraz dołączcie do mnie w toaście. Napełnijcie swe kieliszki, wszyscy.

DeVries czekał, aż jego goście wleją schłodzony złocisty trunek do naczyń wyciętych z pięknego czarnego kryształu. W bankiecie uczestniczyli starsi rangą oficerowie niemal wszystkich jednostek ekspedycji. Jego trzej dowódcy dywizji przebrali się z mundurów polowych w ceremonialne uniformy prezentując się wręcz olśniewająco, ich złote epolety i odznaczenia na piersiach połyskiwały w blasku lamp sali jadalnej. Resztę towarzystwa tworzyli dowódcy regimentów wchodzących w skład 8. Dywizji Zmechanizowanej i 12. Dywizji Ciężkiej Piechoty, niektórzy w randze pułkowników, inni majorów. Wszyscy przybyli w wizytowych strojach, chociaż niektórzy mieli twarze naznaczone bliznami psującymi nieco galowy wygląd.

Lecz nawet te szpecące wojenne blizny były akceptowalne dla estetycznego oka deVriesa, jeśli przyrównało się ich właścicieli do trzech zakapturzonych postaci w czerwonych szatach siedzących pomiędzy wojskowymi: techmagosa Sennesdiara, techadepta Xephousa i techadepta Armadrona, najwyższych rangą członków kontyngentu Adeptus Mechanicus w bazie Hadron.

DeVries wysłał im zaproszenia do udziału w bankiecie, ponieważ był całkowicie przekonany, że techadepci je zignorują, w przeciwnym razie nigdy by ich nie zaprosił. Ledwie zdołał ukryć swe zdumienie, kiedy wszyscy pojawili się w sali jadalnej i wciąż nie rozumiał, po co właściwie przyszli. Zaraz na wstępie zakomunikowali, że nie będą mogli skonsumować wystawnego posiłku przygotowanego przez mistrza kuchni generała. Jeden z nich – ustawicznie mruczący serwomechanizmami i podrygujący periodycznie Armadron – zdawał się nie posiadać w ogóle organu chociażby zbliżonego do ust. Na tyle, na ile deVries zdołał zerknąć pod kaptur adepta, cała jego głowa zdawała się składać z dwóch zespolonych ze sobą stalowych hemisfer, całkowicie pozbawionych ludzkich rysów i wyposażonych w pojedyncze, pulsujące zieloną poświatą mechaniczne oko. Dwaj pozostali goście w kwestii estetyki również pozostawiali wiele do życzenia.

Sennesdiar, najwyższy rangą spośród całej trójki, chociaż nie wyróżniający się w żaden sposób odzieniem, był zarazem największą postacią w pomieszczeniu, bo jego masywne ciało zdawało się przewyższać dwukrotnie masą każdego z innych gości. Czerwony płaszcz techmagosa był perforowany na całej długości grzbietu, a przez okrągłe otwory w materiale wypełzały liczne wężowate przewody opadające ku posadzce i wijące się wokół nóg krzesła. Dostrzegalna pod rąbkiem kaptura część twarzy Sennesdiara była groteskowa przez wzgląd na chorobliwie bladą i źle ukrwioną skórę, w niektórych miejscach ewidentnie naciągniętą na metalowe wszczepy zastępujące niektóre mięśnie twarzy, zaś jego niewielkie usta pozbawione były warg i nieznośnie kojarzyły się deVriesowi ze świeżą raną ciętą. W opinii głównodowodzącego oblicze techmagosa było drwiną z ludzkiego wyobrażenia twarzy.

Ostatni z trójki nieoczekiwanych gości, Xephous, prezentował się niewiele lepiej, a na swój sposób może nawet zasługiwał na tytuł największego dziwoląga z wszystkich, ponieważ jego skomplikowany implanty w postaci mechanicznych żuwaczek i wizualnych receptorów nadawały mu wyglądu monstrualnego biomechanicznego kraba, a towarzyszący techadeptowi ustawiczny dźwięk metalicznego poklikiwania jedynie takie wrażenie potęgował.

Na Złoty Tron Terry, pomyślał deVries, już sam wygląd tej trójki wystarczy, by zapsuć nieodwracalnie apetyt. Bardziej normalni goście skończyli nalewać trunek do kieliszków i odsuwali swe krzesła wstając z miejsc. DeVries odwrócił wzrok od techadeptów, zadowolony z faktu, że dalekowzroczny Gruber umieścił ich pośród żołnierzy na przeciwnym krańcu stołu. Znacznie bliżej zajmowali miejsca dwaj mężczyźni, których towarzystwo głównodowodzący znosił bez większego trudu: biskup Augustus i komisarz-generał Morten.

Biskup, siedzący po prawicy generała deVriesa, był wysokim człowiekiem o niezwykle szczupłej sylwetce, dobijającym do siedemdziesiątki i zwracającym na siebie uwagę przez wzgląd na niezwykle długi nos. Jego brązowa skóra nawilżona była drogimi balsamami o mocnym przyjemnym zapachu, a na każdym palcu obu dłoni połyskiwały zdobione klejnotami pierścienie. Podobnie jak techkapłani, biskup Augustus nosił bogate i misternie zdobione szaty, chociaż jego akurat odzienie miało barwę oślepiającej bieli, symbolizującej czystość duchową wykraczającą dalece poza granice pojmowania pomniejszych śmiertelników. Śmiechu warte, pomyślał natychmiast deVries. Jeśli otaczające biskupa pogłoski zawierały w sobie chociaż trochę prawdy, duchowny nie miał w sobie nawet uncji czystości. Na Cadii zostałby zapewne skazany na publiczną egzekucję za swój wyjątkowo nieortodoksyjny sposób bycia, ale być może cała wina spoczywała faktycznie na fałszywych pogłoskach i plotkach. Biskup był wyśmienitym kompanem w konwersacji, od początku bankietu pozyskując sobie sympatię i uśmiechy całkiem sporego grona oficerów mających sposobność usłyszeć wcześniej kilka jego anegdotek. Już to świadczyło wybitnie na jego korzyść w porównaniu z marsjańskimi gośćmi.

Komisarz-generał, zajmujący miejsce po lewej stronie głównodowodzącego, był przykuwającym uwagę mężczyzną o dowodzących arystokratycznego pochodzenia rysach twarzy, ubranym w charakterystyczny czarny uniform zdobiony złotymi naszywkami. Morten prezentował się w oczach deVriesa tak doskonale, że jedynym człowiekiem dorównującym mu prezencją w sali jadalnej był generał dywizji Berge, który w opinii głównodowodzącego wyglądał tak jakby przed momentem zstąpił z plakatu werbunkowego Gwardii. Zgodnie z protokołem komisarz-generał Morten zasiadał przy stole bez swojej służbowej czapki, ale nikt z obecnych w pomieszczeniu wojskowych nie mógł się opędzić od wrażenia, że wciąż dostrzega jej zarys na głowie komisarza, tak nierozerwalny tworzyła z jego osobą element wyglądu. Tak, w opinii deVriesa Morten stanowił ucieleśnienie idei oficerów politycznych. Niezłomny i bezgranicznie oddany swej pracy, służył w 18. Grupie Armijnej od jedenastu lat i chociaż w czasie tym nie powstała pomiędzy nim i deVriesem żadna więź mogąca chociaż po części przypominać przyjaźń, generał szczerze szanował komisarza, a ten odwzajemniał ów szacunek ze swej strony.

Brak przyjaźni nie był faktem mogącym spędzać deVriesowi sen z powiek. Liniowi żołnierze Gwardii zawsze musieli żywić czujną podejrzliwość w stosunku do oficerów politycznych, bez względu na swój stopień i stanowisko.

Wszyscy goście wstali już ze swoich miejsc, spoglądając na generała z kieliszkami w dłoniach. DeVries podniósł własne naczynie, odetchnął głęboko i wzniósł toast.

- Za sukces, panowie – powiedział – Za sukces i zwycięstwo!

- Sukces i zwycięstwo! – odpowiedział mu gremialny okrzyk. Wszyscy goście z wyjątkiem członków Mechanicus wychylili jednym haustem zawartość kieliszków. Kiedy to uczynili, głównodowodzący poprosił gestem dłoni, by zajęli ponownie miejsca za stołem, uśmiechając się przy tym promiennie.

Popatrz na nich, Mohamarze, pomyślał generał, jedzą ci z ręki. Za sukces i zwycięstwo i nieśmiertelność, albowiem zamierzam dokonać tego, co przedsięwziąłem i niechaj Tron ma w opiece każdego sukinsyna, który spróbuje stanąć mi na drodze.
Zobacz profil autora
Kącik literacki DH - tu się nie gra, tylko czyta!
Forum RPG online Strona Główna -> Warhammer 40K
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 6  
Idź do strony 1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin
Regulamin