RPG online

Gry fabularne online

Forum RPG online Strona Główna -> Warhammer 40K -> Kącik literacki DH - tu się nie gra, tylko czyta! Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat 
PostWysłany: Pon 21:48, 05 Kwi 2010
Blaster
Elokwentny gracz
 
Dołączył: 05 Cze 2009
Posty: 168
Przeczytał: 0 tematów


Płeć: Mężczyzna





Ja generalnie przeczytałem wszystko do WH40K co wyszło po polsku.
Tak więc z Herezji tylko dwie pierwsze części.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 21:49, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Był późny wieczór, ale niebiosa płonęły blaskiem. Ruchome wieżyce Wysokiego Miasta, zbudowane z myślą o obracaniu się oknami w ślad za pokonującym przestworza słońcem, poruszały się w różnych kierunkach zmylone fałszywą poświatą pulsującą w górnych warstwach atmosfery. W blasku tym majaczyły wielkie kształty statków uwikłanych w orbitalne pojedynki, rozpalających niebo zorzą energetycznych salw.

Na powierzchni ziemi, wokół gigantycznego bazaltowego płaskowyżu tworzącego podstawę pałacu, powietrze cięły niezliczone strumienie pocisków przypominających padający poziomo deszcz. Smugowe naboje smagały przestrzeń wokół pałacu niczym ogniste węże, przeplatane wiązkami pojawiającej się nieoczekiwanie i natychmiast gasnącej laserowej energii oraz seriami boltowych pocisków przywodzących na myśl eksplodujący grad. Tkwiące na ziemi Stormbirdy, w większości nieodwracalnie uszkodzone lub płonące, zajmowały blisko dwadzieścia kilometrów kwadratowych powierzchni.

Czarne humanoidalne sylwetki poruszały się z wolna na obrzeżach pałacowego kompleksu. Przypominały swym kształtem ciężko opancerzonych ludzi, ale były gigantami sięgającymi stu czterdziestu metrów wysokości. Mechanicum wsparło inwazję półtuzinem swoich Tytanów. Po obu stronach masywnych stóp machin biegli ludzie tworzący szeroką na trzy kilometry falę.

Księżycowe Wilki parły przed siebie niczym wody przypływu. Tysiące ludzkich postaci w lśniących białych pancerzach biegły unikami przez płaskowyż, rozbłyski eksplozji punktowały ich szeregi kulami ognia i kłębami ciemnobrązowego dymu. Każdy wybuch wprawiał ziemię w drżenie, w powietrzu unosiła się gęsta kurtyna skalnego pyłu. Aerodyny szturmowe przemykały nisko nad głowami żołnierzy, prześlizgiwały się pomiędzy sylwetami Tytanów wprawiając słupy dymu w gwałtowne zawirowania.

W hełmach Astartes rozbrzmiewały dźwięki radiowych komunikatów, twarde męskie głosy trzeszczały zniekształcone kiepską jakością transmisji.

Dla Lokena była to pierwsza okazja do udziału w zmasowanym szturmie od czasu Ullanoru; pierwsza okazja dla całej Dziesiątej Kompanii. W międzyczasie jego ludzie wzięli udział w kilku potyczkach i pomniejszych bitwach, ale konfrontacje te nie stanowiły dla Astartes większego wyzwania. Kapitan czuł zadowolenie z faktu, że jego kohorta nie straciła ducha i sprawności bojowej. Wyczerpujące ćwiczenia fizyczne i częste treningi w symulatorach pozwoliły utrzymać kondycję podwładnych na odpowiednim poziomie.

Ullanor był chwalebnym osiągnięciem – bezpardonową wojną stoczoną w celu obalenia bestialskiego mocarstwa obcych. Zielonoskórzy okazali się zawziętymi i wymagającymi przeciwnikami, ale ludzie złamali kręgosłup ich armii. Dowódca wygrał tę kampanię dzięki zastosowaniu swej ulubionej, sprawdzonej już wcześniej taktyki: ostrze włóczni przebijające gardło nieprzyjaciela. Ignorując zielonoskórą masę posiadającą w stosunku do ludzi przewagę pięć do jednego, dowódca uderzył wprost na orczego władcę i jego koterię, jednym ciosem pozbawiając przeciwników ośrodka sterowania.

Ta sama myśl przewodnia obowiązywała w trakcie tej inwazji – wydrzeć ofierze gardło i patrzeć jak jej ciałem targają agonalne spazmy. Loken, jego ludzie i wspierające ich Tytany tworzyli ostrze wyciągnięte z pochwy w celu zadania pchnięcia.

Lecz ta wojna w niczym nie przypominała Ullanoru. Tutaj nie było wałów ziemnych ani wykutych w kamieniu murów, nie było dziwacznych fortec z metalu i drutu kolczastego ani zapachu czarnego prochu ani gardłowych ryków obcych. Tutaj o rezultacie inwazji nie miała rozstrzygnąć barbarzyńska konfrontacja na broń białą i siłę mięśni – Astartes przyszło stoczyć nowoczesną wojnę w cywilizowanym świecie. Tym razem człowiek stanął przeciwko człowiekowi, w cieniu gigantycznych budowli rozwiniętego społecznie narodu. Nieprzyjaciel dysponował bronią i ekwipunkiem wojskowym na poziomie porównywalnym z wyposażeniem najeźdźców, posiadał też godne respektu wyszkolenie. Przez zielonkawe wizjery swego hełmu Loken widział wyraźnie ludzkie sylwetki w pancerzach osobistych, ostrzeliwujące szeregi kohorty z broni energetycznych. Kapitan dostrzegał gąsienicowe działa polowe; gniazda czterech, a czasami nawet ośmiu sprzężonych ze sobą działek automatycznych zamontowane na platformach poruszających się za pomocą hydraulicznych łap.

To miejsce w niczym nie przypominało Ullanoru. Tamta wojna miała charakter ćwiczenia, tutaj przyszło na prawdziwy test. Podobni sobie wrogowie, równi pod względem lojalności i odwagi.

Lecz pomimo swej zaawansowanej technologii nieprzyjaciel nie posiadał jednego istotnego czynnika, a były nim ludzkie organizmy ukryte w wnętrzach pancerzy siłowych czwartej klasy – genetycznie zmodyfikowana tkanka i krew imperialnych Astartes. Poddani zabiegom z zakresu bioinżynierii, udoskonaleni, wyrastający ponad klasyczny wzorzec ludzkiego gatunku, Astartes przewyższali swymi biologicznymi parametrami każdego napotkanego wroga. Nie istniała w galaktyce taka militarna siła, która zdolna by była zatrzymać Legiony – dopóki gwiazdy tkwiły na swych miejscach, rządziła logika, a prawa oparte były na zdrowym rozsądku. Sedirae powiedział kiedyś „Astartes mogą zostać pokonani tylko przez innych Astartes” i wszyscy skwitowali jego słowa śmiechem. Nikt nie zamierzał obawiać się czegoś, co było niemożliwe. Nieprzyjacielscy żołnierze – okryci lśniącymi pancerzami osobistymi o barwie magenty i srebrnych ornamentach – dzielnie bronili dostępu do wewnętrznej bramy kompleksu. Byli rosłymi ludźmi, wysokimi, o szerokich klatkach piersiowych i masywnych barkach, znajdującymi się u szczytu swych fizycznych możliwości. Żaden z nich, nawet ten najwyższy, nie sięgał czubkiem głowy do podbródka jednego z Księżycowych Wilków. Ta inwazja przypominała wojnę toczoną przeciwko dzieciom.

Doskonale uzbrojonym dzieciom.

Loken poprowadził Pierwszą Drużynę poprzez dym i eksplozje, w górę szerokich schodów. Opancerzone buty Astartes chrzęściły na kamiennych stopniach. Pierwsza Drużyna, Dziesiąta Kompania, Hellebore – giganci w perłowobiałych pancerzach siłowych noszący na swych naramiennikach czarny emblemat pod postacią wilczego łba. Wokół ich sylwetek krzyżowały się serie pocisków smugowych wystrzeliwane ze stanowisk obronnych nad bramą. Nocne niebo wydawało się płonąć żarem płomieni wylotowych i emisji energetycznych wiązek. Jakiś rodzaj automatycznego moździerza wyrzucał pociski ciężkiego kalibru przelatujące stromym łukiem ponad głowami Astartes.

- Zabij! – Loken usłyszał w radiu głos brata-sierżanta Jubala. Rozkaz wydany został w chrapliwym dialekcie Cthonii, ojczystym języku Księżycowych Wilków zaadoptowanym przez Legion w formie języka bitewnego.

Żołnierz niosący działko plazmowe wykonał polecenie bez chwili wahania. Na ułamek chwili wylot lufy jego broni i stanowisko moździerza połączył długi na dwadzieścia metrów promień oślepiającego światła, po czym strzelająca płomieniami kula ognia pochłonęła fasadę pałacu.

Kilkudziesięciu nieprzyjacielskich żołnierzy zostało uśmierconych eksplozją, strawione ogniem ciała niektórych z nich spadły z trzaskiem łamanych kości na schody.

- Na nich! – warknął Jubal.

Wystrzeliwane w desperacji pociski obrońców odbijały się ze szczękiem od pancerzy Astartes, Loken słyszał stłumiony dźwięk rykoszetów. Brat Calends zachwiał się i upadł, ale zaraz poderwał się z powrotem na nogi.

Loken spostrzegł uciekających przed szarżą obrońców, poderwał w górę lufę boltera. Jego karabin naznaczony był głęboką szramą na obejmie spustowej: śladem po ciosie orczego topora na Ullanorze, którego Loken nie pozwolił zbrojmistrzom naprawić. Zaczął strzelać, nie serią, tylko pojedynczymi pociskami, ciesząc zmysły odrzutem podskakującego w rękach boltera. W magazynku miał mikrorakiety – trafiani nimi ludzie eksplodowali od środka, rozpadali się niczym zgniecione owoce. Przewracające się na ziemię sylwetki otaczała krwawa mgiełka.

- Dziesiąta Kompania! – krzyknął Loken – Za marszałka!

Zawołanie wciąż jeszcze miało w sobie posmak czegoś nowego, stanowiło kolejny aspekt niedawnego wyróżnienia. Po raz pierwszy Loken zyskał okazję do wykrzyczenia do go w ogniu walki; po raz pierwszy bowiem Legion znalazł się na wojnie od chwili zaszczytu, jakiego dostąpił z łaski Imperatora po zwycięstwie na Ullanorze.

Imperatora – prawdziwego Imperatora.

- Lupercal! Lupercal! – odpowiedział mu krzyk wydarty z gardeł Księżycowych Wilków. Było to stare zawołanie bitewne Legionu, wybrane kiedyś przez ich powszechnie kochanego dowódcę. Zaryczały wzmacniacze Tytanów.

Legioniści uderzyli na pałacowy kompleks. Loken zatrzymał się przy jednej z mniejszych bram, przepuszczając przodem podwładnych i kontrolując uważnie położenie swoich pododdziałów. Monumentalny ostrzał sypał się w dalszym ciągu na głowy Wilków, prowadzony z wyżej położonych tarasów i balkonów kompleksu. Gdzieś w oddali na niebo wdarł się znienacka gigantyczny słup ognia, niewyobrażalnie jaskrawy. Wizjery w hełmie Lokena przyciemniły automatycznie szkła. Ziemia zakołysała się pod nogami legionistów, do ich uszu dotarł dźwięk przywodzący na myśl ogłuszający huk gromu. Kosmiczny statek, cały w płomieniach, runął z nieba na przedmieścia Wysokiego Miasta. Ogłupione monstrualną eksplozją, fototropiczne wieżyce budynków odwróciły się w stronę wybuchu chłonąc jego łunę.

W eterze krzyżowały się meldunki. Jednostka Aximanda, Piąta Kompania, zabezpieczyła kompleks Regencji i dzielnicę mieszkalną położoną na sztucznych jeziorach na zachód od miasta. Ludzie Torgaddona przebijali się przez uboższe dystrykty likwidując próbujące wstrzymać ich postępy pojazdy pancerne wroga. Loken spojrzał na wschód. Trzy kilometry dalej, na bazaltowej powierzchni płaskowyżu, wśród rzeszy legionistów parła do przodu Pierwsza Kompania Abaddona. Loken włączył zbliżenie obrazu, przyjrzał się setkom noszących białe pancerze Astartes nacierających na mury pałacowego kompleksu. Na ich czele poruszały się ciemne sylwety najbardziej bitnego oddziału Terminatorów Pierwszej Kompanii, Justaerinu. Legioniści ci nosili wypolerowane czarne zbroje, przywodzące swą barwą na myśl bezksiężycową noc – sprawiali wrażenie jakby należeli do jakiegoś innego, czarnego Legionu.

- Loken do Pierwszej – rzucił w eter kapitan – Dziesiąta zdobyła wejście.

Chwila ciszy przerywanej radiowymi trzaskami, po czym w słuchawce rozległ się głos Abaddona.

- Loken, Loken... próbujesz wprawić mnie w zawstydzenie swymi postępami?

- Nawet mi to przez myśl nie przeszło, pierwszy kapitanie – odpowiedział Loken. W strukturze Legionu obowiązywała ścisła hierarchia zwierzchności i chociaż Loken należał do wyższych rangą oficerów Wilków, darzył błyskotliwego pierwszego kapitana bezbrzeżnym szacunkiem; jak wszystkich zresztą członków Kwartetu, chociaż to Torgaddon zawsze zdawał się faworyzować Lokena wyrazami sympatii. Teraz Sejanus odszedł, pomyślał Loken. Skład Kwartetu niebawem ulegnie zmianie.

- Żartowałem sobie z ciebie, Loken – rzucił w eter Abaddon, głosem tak głębokim, że moduł nadawczy zdawał się wibrować w rytm słów kapitana – Spotkamy się przed tronem tego fałszywego Imperatora. Pierwszy z nas, który tam dotrze, dostąpi zaszczytu oświecenia tego samozwańca.

Loken z trudem powstrzymał się od szerokiego uśmiechu. Ezekyle Abaddon nieczęsto dawał mu okazję do tego rodzaju rywalizacji. Kapitan Dziesiątej Kompanii poczuł się wyróżniony, wywyższony ponad pozostałych legionistów. Przynależność do Astartes była powodem do chluby samym w sobie, lecz zaszczyt dołączenia do grona elitarnej śmietanki Legionu stanowiła obiekt marzeń każdego kapitana.

Przeładowawszy broń Loken wszedł w bramę, przestąpił ponad ciałami zabitych obrońców. Płaskorzeźby pokrywające ściany wewnętrznego muru były popękane i rozbite, ich drobne fragmenty chrzęściły pod butami mężczyzny. Powietrze pełne było kłębów dymu i wyświetlacze wizjerów ustawicznie zmieniały kontrast obrazu próbując kompensować zakłócenia wizualnych receptorów. Kapitan wszedł w cień rozległego holu, do jego uszu dobiegł huk strzelaniny toczonej w głębi pałacowego kompleksu. Ciało brata-legionisty leżało przekrzywione w drzwiach po jego lewej – wielki biały kształt dziwnie nie pasujący do mniejszych od niego zwłok obrońców. Marjex, jeden z konsyliarzy Legionu, klęczał nad poległym. Apotekariusz podniósł wzrok słysząc dźwięk kroków kapitana, potrząsnął przecząco głową.

- Kto to ? – spytał Loken.

- Tibor, z drugiego pododdziału taktycznego – odpowiedział Marjex. Loken zmarszczył czoło dostrzegając potworną ranę głowy będącą przyczyną śmierci Tibora.

- Imperator pozna jego imię – rzekł kapitan.

Marjex skinął w milczeniu, sięgnął do narthecium po reduktor przygotowując się do zabiegu wycięcia bezcennych progenoidów Tibora.

Loken pozostawił konsyliarza przy pracy i ruszył w głąb holu. Mijał wysokie ściany pokryte pięknymi freskami, na których otoczony boską poświatą Imperator zasiadał na złotym tronie. Jakże ślepi okazali się ci ludzie, pomyślał Loken, jakże wielka wydarzyła się tragedia. Jeden dzień, jeden jedyny dzień spędzony z dysputorami wystarczyłby w zupełności, aby pojęli prawdę. Nie jesteśmy nieprzyjaciółmi. Należymy do tego samego gatunku, przynosimy ze sobą poruszające wieści. Wieczna Noc dobiegła końca. Człowiek ponownie stąpa pomiędzy gwiazdami, a potęga Astartes stoi na straży jego bezpieczeństwa.

W szerokim, lekko opadającym w dół korytarzu o ścianach ornamentowanych srebrem Loken wpadł na ludzi z Trzeciej Drużyny. Spośród wszystkich jednostek Dziesiątej Kompanii właśnie Trzecia Drużyna – oddział taktyczny Locasta – cieszył się mianem faworytów kapitana. Dowódca Locasty, brat-sierżant Nero Vipus, był najstarszym i najbardziej zaufanym przyjacielem Lokena.

- Jak tam nastrój, kapitanie? – zapytał Vipus. Jego perłowobiały pancerz pobrudzony był sadzą i schnącą szybko krwią.

- Flegmatyczny, Nero. A twój?

- Choleryczny. Mówiąc szczerze, zaraz mnie szlag trafi. Straciłem właśnie człowieka, a dwóch innych zostało rannych. Coś ubezpiecza tamto skrzyżowanie korytarzu, coś ciężkiego. Szybkostrzelność wręcz nie do uwierzenia.

- Próbowaliście wysadzić to w powietrze?

- Dwa lub trzy granaty. Bez efektu. I niczego tam nie sposób dojrzeć. Garvi, wszyscy słyszeliśmy o tych Niewidzialnych. Tych, którzy zamordowali Sejanusa. Tak sobie myślałem, czy...

- Myślenie pozostaw mnie – przerwał mu Loken – Kto zginął?

Vipus wzruszył ramionami słysząc uszczypliwy komentarz przełożonego. Sierżant był nieco wyższy od Lokena i ruch ramion sprawił, że płyty jego pancerza siłowego zaszczękały uderzając o siebie krawędziami.

- Zakias.

- Zakias. Nie...

- Rozdarty pociskami na strzępy na moich oczach. Och, czuję na sobie ciężar statku, Garvi.

Ciężar statku – stare powiedzenie. Okręt flagowy dowódcy nosił miano Mściwego Ducha i w chwilach cierpienia lub gniewu Księżycowe Wilki lubiły odwoływać się do tej nazwy jak do fetyszu związanego z pojęciem sprawiedliwej zemsty.

- W imię Zakiasa – warknął Vipus – znajdę tego skurwysyna Niewidzialnego i...

- Uspokój swe skołatane nerwy, bracie, bo do niczego mi się nie przydasz – powiedział Loken – Zajmij się rannymi, ja ocenię sytuację.

Vipus potwierdził ruchem głowy odbiór rozkazu, polecił swym ludziom zmienić pozycje. Loken wyminął ich i podkradł się bliżej skrzyżowania.

Było to miejsce, w którym krzyżowały się cztery pomniejsze hole. Kapitan nie dostrzegał w swym polu widzenia żadnego ruchu, żadnego źródła dźwięku. Ostatnie wstęgi rzadkiego dymu znikały pomiędzy belkami stropowymi kopuły. Kamienna posadzka skrzyżowania poznaczona była tysiącami miniaturowych kraterów. Brat Zakias leżał pośrodku pomieszczenia, tworząc parującą stertę potrzaskanego białego pancerza i skrwawionej tkanki.

Vipus miał rację. Nigdzie nie było śladu obrońców – ani emisji termicznej ani detekcji ruchu. Badając wzrokiem przestrzeń Loken spostrzegł jednak stertę pustych łusek, połyskujących metalicznie w pobliżu wylotu sąsiedniego korytarza. Czy tam właśnie ukrywał się zabójca ?

Loken schylił się i podniósł z posadzki kawałek rozłupanego pociskami fresku. Cisnął bryłkę gruzu przed siebie. Odpowiedział mu głośny szczęk i ogłuszająca kanonada z broni automatycznej. Strzelanina trwała zaledwie pięć sekund, ale wystarczyło to w zupełności do wystrzelenia ponad tysiąca nabojów. Loken spostrzegł dymiące łuski sypiące się kaskadą z głębi sąsiedniego korytarza.

Kanonada ustała znienacka, skrzyżowanie ponownie wypełniła chmura dymu strzelniczego. Pociski wyrwały kolejne dziury w kamiennej posadzce, poszatkowały zmasakrowane ciało Zakiasa. Krople krwi i strzępy mięśni poleciały na wszystkie strony obryzgując pobliskie ściany.

Loken czekał cierpliwie. Do jego uszu dotarł dźwięk serwomechanizmu, metaliczny trzask automatycznego podajnika amunicji. Sensory kapitana rejestrowały ciepło emitowane przez broń, ale nie wychwyciły żadnej termicznej sygnatury człowieka.

- Zapracowałeś już na medal? – zapytał nadchodzący z tyłu Vipus.

- To tylko automat strzelecki – wyjaśnił Loken.

- Przynajmniej odrobina ulgi – sapnął Vipus – Po wrzuceniu tam granatów zacząłem się zastanawiać, czy ci cholerni Niewidzialni są też Nieśmiertelni. Ściągnę tutaj sekcję broni ciężkiej...

- Wystarczy jak mi podasz flarę – wtrącił kapitan.

Vipus zdjął z obudowy na lewym udzie jedną z flar i podał ją Lokenowi. Kapitan zapalił flarę krótkim ruchem dłoni, po czym cisnął w głąb korytarza po przeciwnej stronie skrzyżowania. Flara odbiła się od posadzki, poleciała z sykiem dalej sypiąc na wszystkie strony iskrami, minęła kryjówkę zabójcy.

Zawarczały serwomechanizmy. Wystrzeliwane z zawrotną szybkostrzelnością pociski zaczęły ścigać flarę podrzucając ją w powietrzu, pokrywając posadzkę i ściany mrowiem malutkich kraterów.

- Garvi... – zaczął Vipus.

Loken runął do przodu. Wskoczył na skrzyżowanie, przycisnął się plecami do przeciwnego rogu. Działko wciąż strzelało. Kapitan wślizgnął się z grzbietem przyciśniętym do ściany w korytarz, spostrzegł automat. Kanciaste urządzenie, ustawione na czworonogu i ciężko opancerzone, celowało z krótkich perforowanych luf dużego kalibru w migoczącą wciąż światłem flarę.

Loken sięgnął do przodu ręką i wyrwał spod obudowy działka garść przewodów. Automat zaszczękał metalicznie i przestał strzelać.

- Teren czysty! – krzyknął kapitan. Ludzie z Locasty skoczyli do przodu, minęli go w biegu.

- To było zwykłe popisywanie się – burknął Vipus.

Loken objął dowodzenie nad Locastą, ramię w ramię wkroczyli do ciągu elegancko urządzonych apartamentów. Wokół było podejrzanie cicho i spokojnie.

- Którędy teraz ? – zapytał Vipus.

- Musimy znaleźć tego Imperatora – odparł Loken.

Vipus parsknął sarkastycznie.

- Tylko tyle ?

- Pierwszy kapitan założył się ze mną, że nie zdążę dorwać go pierwszy.

- Pierwszy kapitan, tak? A od kiedy to Garviel Loken jest na ty z pierwszym kapitanem?

- Od kiedy Dziesiąta wdarła się do pałacu przed Pierwszą. Nie troskaj się, Nero, będę pamiętał o was maluczkich, kiedy już stanę się bohaterem.

Nero Vipus roześmiał się donośnie, a dźwięk płynący spod jego hełmu przypominał parskanie rozzłoszczonego byka.

To, co wydarzyło się chwilę potem, odebrało wszystkim ochotę do śmiechu.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 21:53, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





WYWYŻSZENIE HORUSA (ROZDZIAŁ II)

Spotkanie z Niewidzialnymi
Przed Złotym Tronem
Lupercal



- Kapitan Loken?

Legionista podniósł wzrok.

- To ja.

- Proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam – powiedziała kobieta – Jest pan zajęty.

Loken odłożył na bok segment pancerza siłowego, który właśnie czyścił, podniósł się na nogi. Był prawie o metr wyższy od swego gościa i niemal całkowicie nagi, miał na sobie jedynie biodrową przepaskę. Kobieta westchnęła skrycie podziwiając harmonię jego ciała. Twarde jak skała mięśnie, stare bitewne szramy. Był też przystojny; o niemal srebrnych włosach, które bardzo krótko przycinał, bladej skórze i szarych jak deszcz oczach. Cóż za strata dla kobiecego rodu, pomyślała.

Odsłonięte ciało legionisty zdradzało natychmiast jego nadludzkie atrybuty. Poza samą masą mięśniową uwagę zwracały przerośnięte w opinii zwykłego człowieka rozmiary twarzy – cecha charakterystyczna dla Astartes – oraz masywna klatka piersiowa pozbawiona śladu żeber, przywodząca na myśl raczej beczkę.

- Nie wiem, kim pani jest – powiedział odkładając do miski z olejem szmatkę i wycierając swe dłonie.

Wyciągnęła przed siebie rękę.

- Mersadie Oliton, autoryzowana piewczyni – przedstawiła się. Spojrzał lekko zdziwiony na jej małą dłoń, po czym ją uścisnął. Gest ten sprawił, że rozmiary jej własnej ręki wydały się kobiecie jeszcze mniejsze niż były w rzeczywistości, albowiem dłoń jej dosłownie utonęła w potężnej pięści legionisty.

- Przepraszam – roześmiała się – Ciągle zapominam, że wy tutaj tego nie robicie. Mam na myśli uściski rąk. To taki typowo terrański zwyczaj.

- Nic się nie stało. Przyleciała pani z Terry?

- Opuściłam ją rok temu, przydzielona do krucjaty na mocy rozporządzenia Rady.

- Jest pani piewcą?

- Wie pan, co to za funkcja?

- Nie jestem głupi – odparł Loken.

- Oczywiście, że nie – przytaknęła zmieszana – Nie zamierzałam pana urazić.

- Nie poczułem się urażony.

Przyjrzał jej się uważnie. Była niska i drobna, i zapewne piękna. Loken nie miał zbyt wiele doświadczeń w kontaktach z kobietami. Być może wszystkie były drobne i piękne. Wiedział dość wiele, by zdawać sobie sprawę, że niewiele z nich posiadało równie czarną barwę skóry jak ona. Skóra gościa przywodziła na myśl wypolerowany węgiel. Kapitan zaczął się zastanawiać, czy kobieta aby nie użyła w celu przyciemnienia naturalnego koloru karnacji jakiegoś rodzaju pigmentu.

Intrygował go również kształt jej czaszki. Głowa kobiety była pozbawiona włosów, ale nie nosiła na sobie śladu golenia. Gładka lśniąca skóra sprawiała wrażenie bezwłosej od urodzenia. Puszka mózgowa wyglądała tak, jakby ją powiększono w jakiś sztuczny sposób, wypukła potylica tworzyła owalny kształt górujący ponad karkiem Terranki na podobieństwo przesuniętej w tył korony; jakby jej naturalna kobiecość została podkreślona w dystyngowany sposób.

- Jak mogę pani pomóc? – zapytał.

- Dowiedziałam się, że zna pan pewną historię, wyjątkowo interesującą historię. Chciałabym ją zapamiętać i uwiecznić.

- Jaką historię?

- O Horusie zabijającym Imperatora.

Legionista zesztywniał mimowolnie. Nie lubił, kiedy pochodzący spoza kręgów Astartes ludzie mówili o marszałku wojny posługując się jego imieniem.

- To wydarzyło się wiele miesięcy temu – powiedział wymijającym tonem – Jestem pewien, że zapomniałem już o większości szczegółów.

- Cóż – odrzekła – Wiem z wiarygodnego źródła, że potrafi ją pan opowiedzieć z zachowaniem wszystkich detali. Dowiedziałam się też, że opowieść ta jest nad wyraz popularna wśród pańskich braci.

Loken zmarszczył czoło. W słowach kobiety kryła się prawda. Od czasu zdobycia Wysokiego Miasta kapitan był wielokrotnie namawiany – chociaż użycia słowa zmuszany byłoby również na miejscu – do opowiedzenia historii będącej relacją świadka tamtych wydarzeń. W głębi duszy uważał, że przyczyną jej popularności była śmierć Sejanusa. Księżycowe Wilki potrzebowały katharsis. Legioniści pragnęli wysłuchiwać kolejny raz z rzędu jak pomszczony został ich zamordowany zdradziecko brat.

- Ktoś panią do mnie skierował, panno Oliton? – zapytał.

- Kapitan Torgaddon, jeśli już mamy być szczegółowi – wzruszyła ramionami.

Loken pokiwał niemo głową – tak też podejrzewał.

- O czym chce pani usłyszeć?

- Streszczenie przebiegu wydarzeń już znam, ponieważ usłyszałam o nim od innych, ale bardzo chciałabym zapoznać się z pańskimi osobistymi obserwacjami. Jak to wyglądało? Kiedy wszedł pan do pałacu, co pan tam znalazł?

Loken westchnął, przesunął spojrzeniem po stojaku, na którym wisiały poszczególne elementy jego pancerza siłowego. Dopiero co zaczął czyścić zbroję. Jego prywatny pokój był niewielkim ciemnym pomieszczeniem przylegającym do jednego z wyłączonych z użytku pokładów załadunkowych, o wyłożonych bladozielonymi płytkami metalowych ścianach. Pod sufitem pokoju płonęło kilka lamp, na jednej ze ścian widniał wykaligrafowany odręcznie symbol Imperialnego Orła oraz karteczki z kopiami bitewnych przyrzeczeń składanych w przeszłości przez Lokena. Powietrze pachniało olejem i środkami czystości.

Pokój był niewielkim sanktuarium, którego spokój zakłóciła nieoczekiwana wizyta gościa. Zdając sobie z tego sprawę kobieta poczuła nagłe skrępowanie.

- Mogę przyjść później, kiedy indziej – zasugerowała.

- Nie, nie ma problemu – usiadł z powrotem na metalowym stołku, z którego wstał na jej widok – Niech tylko pomyślę... Kiedy weszliśmy do pałacu, wpadliśmy na Niewidzialnych.

- Dlaczego ich tak nazywano? – spytała.

- Ponieważ nie umieliśmy ich dojrzeć – wyjaśnił.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 21:56, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Niewidzialni już na nich czekali i w pełni zasługiwali na swe miano.

Po wejściu na zaledwie dziesięć kroków w głąb eleganckiego apartamentu zginął pierwszy legionista. Powietrzem wstrząsnął dziwny ostry trzask, wręcz trudny do zniesienia zarówno pod względem natężenia dźwięku jak i wibracji. Brat Edrius osunął się na kolana, a potem upadł w bok. Został trafiony w twarz emisją energetyczną jakiejś nieznanej broni. Biały ceramit jego hełmu i górnej części napierśnika został zdeformowany na podobieństwo poszarpanego na krawędziach krateru, niczym stopiony nagłym żarem wosk, który ponownie zastygł. Drugi strzał, poprzedzony silną wibracją powietrza, unicestwił zabytkowy stół jadalny znajdujący się za plecami Nero Vipusa. Trzecia wiązka energii powaliła na podłogę brata Muriada, lewa noga mężczyzny została rozdarta na strzępy, oderwana od reszty ciała.

Naukowcy służący samozwańczemu Imperatorowi opracowali bardzo rzadki rodzaj technologii kamuflującej, po czym wyposażyli w nią elitarną straż przyboczną władcy. Gwardziści ukrywali swe ciała za tarczami pól maskujących czyniących ich dzięki grze światła i cieni praktycznie niewidzialnymi. Co więcej, żołnierze ci potrafili w jakiś sposób emitować generowaną przez pola energię w formie morderczo skutecznych wiązek.

Pomimo zachowania czujności i przestrzegania zasad pełnej gotowości bojowej Loken i jego ludzie zostali całkowicie zaskoczeni nagłym atakiem. Napastnicy pozostawali niewidzialni nawet dla sensorów wbudowanych w hełmy legionistów. Kilku z nich stało w bezruchu w różnych miejscach apartamentu czekając na stosowny moment.

Loken zaczął strzelać na oślep, dołączyli do niego podwładni Vipusa. Obracając w perzynę meble, dziurawiąc ściany komnaty, kapitan zdołał kogoś trafić. Oficer ujrzał wykwitający w powietrzu obłok krwi i coś runęło na podłogę z impetem dostatecznie silnym, by roztrzaskać krzesło. Vipus zastrzelił innego napastnika, ale nie zdążyło to ocalić brata Tarregusa, któremu trafienie energetycznej wiązki dosłownie zerwało głowę z karku.

Technologia kamuflująca najlepiej sprawdzała się w statycznym użytku. Kiedy właściciele pól zaczynali się poruszać, stawali się częściowo zauważalni, tworzyli rozmazane migotliwe załamania powietrza podobne w ogólnych zarysach do ludzkich sylwetek. Loken szybko odkrył ten fakt, zaczął razić pociskami charakterystyczne obrazy rysujące się na wyświetlaczu jego hełmu. Wyregulował kontrast odbioru, włączył czarnobiały obraz dzięki czemu dostrzegał napastników jako wyraźniejsze kształty odcinające się od ciemnego tła. Zastrzelił trzech dalszych. Umierając, kilku przeciwników straciło swe kamuflujące narzuty. Loken ujrzał zakrwawione ciała Niewidzialnych. Mężczyźni mieli na sobie posrebrzane pancerze osobiste, bogato zdobione, pokryte misternymi ornamentami o bogatej symbolice. Wysocy i okryci długimi płaszczami z czerwonego jedwabiu, Niewidzialni przypominali Lokenowi członków Custodiańskiej Straży strzegącej terrańskiego Pałacu Imperatora. To członkowie tej elitarnej ochrony samozwańca na jeden znak swego pana dokonali egzekucji Sejanusa i jego świty honorowej.

Nero Vipus był wściekły, wytrącony z równowagi skalą ofiar w szeregach Locasty. Ciężar statku z całych sił przygniatał barki sierżanta. Legionista przedostał się do sali za apartamentem, a furia jego szarży dała ludziom z Locasty możliwość szybkiego przegrupowania się. Sierżant zapłacił za to utratą prawej dłoni, zmiażdżonej wiązką wystrzeloną z broni jakiegoś Niewidzialnego. Loken poczuł rosnącą w umyśle wściekłość. Podobnie jak Nero, pozostali członkowie Locasty również zaliczali się do grona jego bliskich przyjaciół. Kiedy inwazja miała dobiec końca, kapitana czekał przykry udział w ceremoniach żałobnych. Nawet w mroku walk na Ullanorze zwycięstwa nie trzeba było okupić aż tak wielkim kosztem.

Vipus upadł na klęczki sycząc z bólu i próbując zerwać z okaleczonej dłoni rękawicę. Loken ominął go w biegu, wtargnął do bocznego pomieszczenia strzelając w kierunku rozmazanych kształtów. Silne szarpnięcie wyrwało mu bolter z rąk, toteż kapitan sięgnął dłonią do biodra i wyciągnął z pokrowca łańcuchowy miecz. Ostrze zawyło przenikliwie budząc się do życia. Loken ciął najbliższy z ruchliwych kształtów i poczuł jak zębata klinga natrafia na jakiś opór. Kapitan usłyszał przeraźliwy ludzki wrzask. Krew pojawiła się jakby znikąd, obryzgała ścianę i napierśnik Lokena.

- Lupercal! – stęknął legionista wkładając w zadawane mieczem ciosy całą siłę swych ramion. Serwomechanizmy i polimerowe sploty mięśniowe umieszczone pomiędzy skórą człowieka i zewnętrzną warstwą pancerza poruszały się elastycznie, wyginały się kopiując ruchy mężczyzny. Kapitan wyprowadził trzy oburęczne cięcia i w powietrzu pojawiło się więcej rozbryzgów krwi; towarzyszył im skowyt bólu. Chwilę później pole maskujące wyłączyło się odsłaniając postać okaleczonego makabrycznie żołnierza, czołgającego się nieporadnie w głąb komnaty i próbującego jednocześnie zatrzymać ręką wypływające z rozprutego brzucha wnętrzności.

Niewidzialna moc ponownie trafiła w Lokena, nadtopiła krawędź jego lewego naramiennika i omal nie zbiła mężczyzny z nóg. Odzyskał szybko równowagę, zamachnął się ponownie mieczem. Łańcuchowe ostrze uderzyło w coś z trzaskiem, w powietrzu świsnęły kawałki metalu. Ludzka sylwetka pojawiła się znienacka w polu widzenia kapitana jakby zmaterializowała się na jego oczach z nicości. Jeden z Niewidzialnych stracił kamuflaż, jego uszkodzony cięciem miecza generator tarczy sypał na wszystkie strony iskrami. Żołnierz zamachnął się w stronę Lokena lancą o podłużnym ostrzu, broń odbiła się od hełmu kapitana. Loken odpowiedział niskim cięciem, pochwycił lancę w ząbki miecza, wyrwał ją z posrebrzanych rękawic Niewidzialnego i uszkodził rękojeść broni. Kapitan skoczył do przodu i wyrżnął w ciało przeciwnika ramieniem z taką siłą, że mężczyzna został dosłownie wgnieciony w ścianę impetem zderzenia. Antyczne freski popękały, rozkruszyły się na drobne kawałki. Loken cofnął się o krok. Niewidzialny miał zmiażdżoną klatkę piersiową i uszkodzone płuca. Wydał z siebie bełkotliwy jęk i opadł na kolana pochylając do przodu głowę. Loken uderzył mieczem w dół płynnym, dobrze wyćwiczonym ruchem, odcięta głowa mężczyzny potoczyła się po posadzce.

Loken okrążył ostrożnie pokój, warczące ostrze pulsowało delikatnie w jego dłoni. Podłoga komnaty pokryta była plamami krwi i kawałkami ludzkich ciał. Z pobliskich pomieszczeń dobiegały odgłosy wystrzałów z bolterów. Loken przeszedł przez apartament, podniósł swój upuszczony karabin ściskając go w lewej rękawicy.

Dwa Księżycowe Wilki weszły do pokoju, Loken wskazał im czubkiem miecza odchodzące w lewo pokoje.

- Przeformować szyk i do przodu – rzucił w eter. Odpowiedziały mu krótkie potwierdzenia.

- Nero?

- Jestem za tobą, jakieś dwadzieścia metrów.

- Jak twoja ręką?

- Zostawiłem ją gdzieś z tyłu, tylko mi przeszkadzała.

Loken podkradł się do przeciwnej strony apartamentu, gdzie nad skulonym ciałem poharatanego Niewidzialnego wznosiło się szesnaście szerokich marmurowych schodów wiodących ku kamiennej arkadzie. Łuk przejścia pokryty był skomplikowanymi płaskorzeźbami o bogatej symbolice.

Kapitan zaczął się wspinać w górę schodów. W promieniach wpadającego przez drzwi światła tańczyły drobinki kurzu. Wokół panowała przenikliwa cisza, nawet odgłosy walk toczonych w pozostałych częściach pałacu sprawiały wrażenie stłumionych, wygłuszonych. Loken słyszał wyraźnie dźwięk wydawany przez skapujące z ostrza jego miecza kropelki krwi, pozostawiające czerwony ścieg na białym marmurze schodów.

Przeszedł pod arkadą.

Wokół kapitana wznosiły się ku górze strzeliste ściany wieży. Mężczyzna pojął, że znalazł się w jednej z największych wieżyc pałacowego kompleksu. Budowla mierzyła dobre sto metrów średnicy, a sięgała na kilometr w górę. Nie, była jeszcze większa. Kapitan znalazł się na kamiennej platformie tworzącej piętro wieży, jednego z wielu połączonych ze sobą podestami pierścieni biegnących wzdłuż całej budowli; również w dół, pod powierzchnię ziemi. Spoglądając za krawędź platformy Loken ujrzał czerń przepaści sięgającej równie głęboko w dół jak część wystrzeliwująca ponad miasto.

Legionista zaczął okrążać platformę rozglądając się ustawicznie wokół. Pomiędzy pierścieniami posadzki ciągnęły się ściany wykonane ze szkła lub innego przeźroczystego tworzywa, umożliwiające kontemplację bitewnego spektaklu rozgrywającego się na zewnątrz budowli. Do środka wieży nie docierały żadne dźwięki, panowała w niej nieprzenikniona cisza.

Obszedł platformę wokół i natrafił w końcu na rząd białych stopni wykutych w ścianie wieży, wiodących na jej wyższy poziom. Zaczął wspinać się w górę, platforma po platformie, szukając wzrokiem jakiegokolwiek śladu obecności Niewidzialnych.

Niczego nie znalazł. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu, wyłącznie rozbłyski eksplozji po drugiej stronie szklanych ścian. Przedostał się na piąte piętro, potem szóste.

Loken odniósł znienacka wrażenie, że wyszedł na głupca. Wieża najprawdopodobniej była pusta. Powinien był zostawić zadanie przeczesania kompleksu innym, sam zaś zająć się sprawowaniem komendy nad całością Dziesiątej Kompanii.

Tyle że... wejście do wieży było tak zaciekle bronione. Kapitan spojrzał w górę, przestroił swoje optyczne sensory. Trzysta pięćdziesiąt metrów wyżej spostrzegł nagle nieznaczną detekcję ruchu i ledwie widoczny sygnał termiczny.

- Nero ?

Chwila ciszy w eterze.

- Kapitanie.

- Gdzie jesteś ?

- Przy wejściu do wieży. Ciężkie walki. Mamy... – głos sierżanta utonął w kakofonii wystrzałów i niezrozumiałych okrzyków – Kapitanie ? Jesteś tam jeszcze ?

- Raportuj !

- Ciężki kontratak ! Zablokowali nas tutaj ! Gdzie mamy...

Połączenie zostało zerwane, zresztą Loken nie miał najmniejszego zamiaru zdradzać przez radio swej pozycji. Ktoś był w tej wieży oprócz niego – na jej szczycie ktoś na niego czekał.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:01, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Przedostatnie piętro. Gdzieś z góry dobiegł dźwięk delikatnego skrzypienia i grzechotu, kojarzący się z pracą łopat w wielkim wiatraku. Loken przystanął na chwilę w miejscu. Na tej wysokości zza przeszklonych ścian wieży widział doskonale panoramę całego Wysokiego Miasta. Morze dymów przetkane było łuną pożarów. Niektóre budowle lśniły różową poświatą odbijając w swych wypolerowanych ścianach blask ognia. Wszędzie migotały płomienie wylotowe broni, wiązki energii rozpalały ciemność nocy. W przestworzach rozgrywał się podobny spektakl, stanowiący odbicie walk toczonych na ziemi. Szpica uderzeniowa siała śmierć i zniszczenie w stołecznym mieście „Imperatora”.

Lecz czy zdołała przebić gardło nieprzyjaciela ?

Kapitan pokonał kilka ostatnich stopni, ścisnął mocniej broń. Najwyższa platforma wieży przykryta była wielką kopułą o szklanych płytach przedzielonych stalowymi wspornikami, zbiegającymi się na samym jej czubku i przechodzącymi w strzelisty maszt. Cała górna część budowli skrzypiała i wibrowała nieznacznie, obracając się to w jedną, to w drugą stronę pod wpływem detektorów fototropicznych reagujących na jaskrawe rozbłyski eksplozji. Na jednym z krańców platformy, ustawiony tyłem do okien, wznosił się pozłacany tron. Był to masywny obiekt – ciężki postument o trzech złotych stopniach wiodących ku fotelowi o wielkim oparciu i szerokich podłokietnikach.

Tron okazał się pusty.

Loken opuścił swą broń. Legionista zauważył, że szczyt wieży zawsze obracał się w taki sposób, by tron zwrócony był w kierunku tarczy słońca. Rozczarowany kapitan postąpił krok w stronę środka platformy i zastygł ponownie w bezruchu uświadamiając sobie znienacka, iż nie jest sam.

Po jego lewej stała jakaś samotna postać, obserwująca z założonymi za plecy rękami rozgrywający się na zewnątrz bitewny spektakl.

Postać odwróciła się w kierunku intruza. Był to starszy wiekiem mężczyzna ubrany w powłóczystą, sięgającą podłogi szatę. Miał rzadkie siwe włosy i szczupłą twarz.

Spojrzał na Lokena błyszczącymi, choć wyraźnie zmęczonymi oczami.

- Gardzę tobą – powiedział głosem o dziwnym antycznym akcencie – Gardzę tobą, najeźdźco.

- Twa pogarda została przyjęta do wiadomości – odparł Loken – Wojna dobiegła końca. Widzę, że obserwowałeś z tego miejsca jej przebieg. Musisz zdawać sobie sprawę z faktu, iż przegrałeś.

- Imperium ludzkości zatryumfuje nad wszystkimi swymi wrogami – oświadczył starzec.

- Tak – potwierdził Loken – Zatryumfuje. Mogę ci dać słowo, że tak właśnie się stanie.

Starzec spojrzał na niego wzrokiem, w którym błysnęło niezrozumienie.

- Czy rozmawiam z samozwańczym Imperatorem ? – zapytał Loken. Kapitan wyłączył i wsunął do pokrowca swój miecz, ale lufą boltera mierzył czujnie w stronę swego więźnia.

- Samozwańczym ? – powtórzył starzec – Samozwańczym ? Nad wyraz łatwo przechodzi ci przez usta bluźnierstwo, i to w ścianach tego pałacu. Imperator to władca niekwestionowany, zbawca i protektor naszego gatunku. Ty jesteś heretykiem, jakimś piekielnym demonem...

- Jestem takim samym człowiekiem jak ty.

Mężczyzna parsknął.

- Jesteś wynaturzeniem. Wyglądasz jak olbrzym, brzydki i zdeformowany. Żaden człowiek nie wypowiedziałby wojny swemu bliźniemu na taki sposób – starzec wskazał dłonią łuny pożarów gorejących na zewnątrz wieży.

- Twoja agresja zapoczątkowała to wszystko – odparł chłodno Loken – Nie chciałeś nas wysłuchać, nie chciałeś uwierzyć w nasze przesłanie. Zamordowałeś ambasadorów. Sam na siebie sprowadziłeś karę. Na nasze barki złożono misję zjednoczenia wszechświata, czynimy to w imię Imperatora. Dążymy do odzyskania dla macierzy wszystkich utraconych, odizolowanych dawno temu światów. Mieszkańcy większości z nich witają nas jak odzyskanych braci. Ty stawiłeś opór.

- Przynieśliście nam kłamstwa.

- Przynieśliśmy prawdę.

- Wasza prawda jest wynaturzona !

- Panie, prawda sama w sobie jest amoralna. Przykro mi na myśl o tym, że wierzymy szczerze w te same pojęcia moralne, ale interpretujemy je na swoje sposoby. Ta właśnie różnica poglądów doprowadziła do tego rozlewu krwi.

Starzec zgarbił się, opuścił z rezygnacją ramiona.

- Mogliście pozostawić nas samym sobie.

- Słucham ? – powiedział Loken.

- Jeśli nasza filozofia życia była dla was tak niezrozumiała i obca, mogliście odlecieć i pozostawić nas w pokoju. Lecz wy tego nie uczyniliście. Dlaczego ? Dlaczego dążyliście do zniszczenia naszego narodu ? Czy stanowiliśmy aż tak wielkie dla was zagrożenie ?

- Ponieważ prawda... – zaczął Loken.

- ...jest amoralna. Tak twierdzisz, lecz służąc swym ideom, najeźdźco, uczyniłeś samego siebie niemoralnym.

Kapitan poczuł się zmieszany nie mogąc znaleźć w myślach odpowiedzi na stawiane mu rozgoryczonym tonem zarzuty. Postąpił krok do przodu.

- Domagam się twej kapitulacji, panie.

- Mogę zatem przyjąć, iż jesteś dowódcą najeźdźców ? – zapytał starzec.

- Dowodzę Dziesiątą Kompanią.

- A więc nie pełnisz roli naczelnego wodza. Uznałem cię za niego, albowiem jako pierwszy wkroczyłeś do tego pałacu. Czekam na waszego dowódcę. Tylko na jego ręce złożę swą kapitulację, nikogo innego.

- Warunki kapitulacji nie podlegają dyskusji.

- Nawet tego mi odmawiasz ? Nawet na taki gest szacunku nie możesz sobie pozwolić ? Pozostanę w tym miejscu, dopóki twój pan i władca nie przybędzie tutaj osobiście, by przyjąć propozycję złożenia broni. Wezwij go.

Nim Loken zdążył odpowiedzieć, głuchy huk odbił się echem od ścian wieży, szybko przybierając na natężeniu. Starzec cofnął się o kilka kroków z grymasem lęku na twarzy.

Czarne postacie nadlatywały z niższej części wieży, wznosząc się z wolna w górę, wprost na platformę sali tronowej. Dziesięciu Astartes. Niebieskie płomienie ich rakietowych plecaków wprawiały powietrze za plecami legionistów w migotliwe drżenie. Mężczyźni mieli na sobie kruczoczarne pancerze siłowe z białymi oznakowaniami. Drużyna Catulańskich Kosiarzy, weterani z Pierwszej Kompanii. Pierwsi w akcji, ostatni w odwrocie.

Jeden po drugim lądowali na skraju platformy wyłączając swe plecaki.

Kalus Ekaddon, catulański kapitan, spojrzał z ukosa na Lokena.

- Gratulacje z ust pierwszego kapitana. Zdołałeś nas wyprzedzić.

- Gdzie jest pierwszy kapitan ? – zapytał Loken.

- Poniżej, dorzyna obrońców – odpowiedział Ekaddon. Legionista zmienił częstotliwość nadajnika – Mówi Ekkadon, Catulanie. Schwytaliśmy fałszywego Imperatora...

- Nie – przerwał mu Loken.

Ekkadon spojrzał ponownie w stronę dowódcy Dziesiątej Kompanii; jego oczy ukryte były za nieprzeźroczystymi z zewnątrz wizjerami osadzonymi w smoliście czarnym hełmie. Skłonił nieznacznie głowę.

- Proszę o wybaczenie, kapitanie – powiedział szorstko – Więzień i honor jego pojmania należy się tobie.

- Nie to miałem na myśli – odparł Loken – Ten człowiek domaga się prawa do złożenia broni w obecności naszego dowódcy.

Ekaddon parsknął, kilku jego ludzi roześmiało się wprost.

- Ten skurwiel może domagać się wszystkiego, co przyjdzie mu na myśl – powiedział Ekkadon – ale szczerze się rozczaruje.

- Obaliliśmy właśnie starożytne mocarstwo, kapitanie Ekkadon – rzekł stanowczo Loken – Czyż nie powinniśmy okazać gestu dobrej woli w obliczu naszego zwycięstwa ? Czy też mamy zachowywać się jak barbarzyńcy?

- On zamordował Sejanusa! – wycedził przez zęby jeden z ludzi Ekaddona.

- Tak, zamordował go – przyznał Loken – Czy zatem powinniśmy zamordować go w rewanżu? Czy Imperator, chwała jego imieniu, nie nauczał nas, że winniśmy kierować się rozsądkiem i sprawiedliwością w swych wyrokach?

- Imperator, chwała jego imieniu, nie jest tu dzisiaj z nami – odparował Ekaddon.

- Jeśli nie towarzyszy nam swymi myślami – powiedział Loken – to szczerze obawiam się o przyszłość tej krucjaty.

Ekaddon spoglądał na Lokena przez dłuższą chwilę nic nie mówiąc, potem polecił swemu zastępcy wysłać komunikat na orbitę. Loken pewien był, że Ekaddon nie dał się przekonać jego argumentom i nawiązaniom do idei humanitaryzmu. Chociaż Ekaddon, kapitan oddziałów szturmowych Pierwszej Kompanii, miał po swej stronie sławę i uwielbienie braci, Loken - kapitan kompanii – przewyższał go nominalnie rangą.

- Wysłaliśmy komunikat do marszałka wojny – powiedział więźniowi Loken.

- Przybędzie tutaj? Teraz? – zapytał nerwowo starszy mężczyzna.

- Trwają przygotowania do waszego spotkania – warknął Ekaddon.

Musieli zaczekać minutę czy dwie na potwierdzenie informacji. Promy szturmowe Astartes przemknęły za oknami wieży ciągnąc za sobą smugi płomieni. Rozbłyski potężnych detonacji rozpaliły południowe przestworza, zaczęły powoli przygasać. Loken obserwował grę cieni na powierzchni platformy, rzucanych przez łunę odległych eksplozji.

Drgnął nagle, bo pojął nieoczekiwanie, dlaczego starzec tak zawzięcie nalegał, by dowódca osobiście zjawił się w tym miejscu. Zatrzasnął bolter w uchwycie na udzie i ruszył w stronę pustego tronu.

- Co ty robisz? – zapytał starszy mężczyzna.

- Gdzie on jest?! – zapytał podniesionym głosem Loken – Gdzie on teraz jest? Też jest niewidzialny?

- Cofnij się! – krzyknął starzec robiąc krok do przodu i próbując złapać Lokena.

Powietrzem wstrząsnął donośny huk. Klatka piersiowa starca eksplodowała bryzgając na wszystkie strony krwią, kawałkami nadpalonego ubrania i strzępami mięśni. Mężczyzna zachwiał się na nogach i przeleciał przez krawędź platformy.

Poleciał w dół niczym kamień, z rozrzuconymi szeroko rękami i łopoczącymi w powietrzu szatami.

Ekaddon opuścił swój boltowy pistolet.

- Nigdy wcześniej nie miałem okazji zabić imperatora – roześmiał się głośno.

- To nie był imperator! – krzyknął Loken – Ty głupcze! Imperator ciągle tutaj jest!

Kapitan był już blisko pustego tronu, podniósł rękę zamierzając złapać za jeden z pozłacanych masywnych podłokietników. Świetlna aura - niemal perfekcyjna w swym kształcie, ale nie do końca przysłonięta kryjącymi ją dotąd szczelnie cieniami – pojawiła się na ułamek sekundy na tronie.

To jest pułapka. Te trzy słowa pojawiły się znienacka w myślach Lokena. Nie zdążył ich wykrzyczeć.

Złoty tron zadygotał i wyemitował falę niewidzialnej energii. Była to moc podobna do tej wykorzystywanej przez elitarną straż przyboczną, ale po stokroć silniejsza. Uderzyła we wszystkich kierunkach zbijając Lokena i Catulan z nóg niczym huragan. Okna wieży eksplodowały siejąc w powietrzu drobinami wielobarwnego szkła. Większość Catulańskich Kosiarzy po prostu znikła, wymieciona z wieży podmuchem energii. Jeden z Astartes uderzył po drodze w ciężki metalowy wspornik, spadł w dół ze złamanym karkiem niczym pozbawiona sznurków kukiełka. Ekaddon zdołał złapać w locie za drugi wspornik, jego ukryte w pancernej rękawicy palce wbiły się głęboko w metal belki, machał bezradnie nogami atakowany nieustającym podmuchem wiatru i szklanymi drzazgami.

Loken, znajdujący się zbyt blisko tronu, by zostać uderzonym z pełną mocą fali, runął płasko na posadzkę. Przeleciał po gładkiej posadzce szorując po niej brzuchem, jego biały pancerz siłowy piszczał przeraźliwie sypiąc iskrami i ryjąc w kamiennej powierzchni platformy głębokie bruzdy. Spadł za zewnętrzną krawędź platformy, ale siła nienaturalnej wichury poniosła go dalej niczym liść, przycisnęła do ściany wieży. Loken leżał nad przepaścią opierając się stopami o ścianę, rękami zaś trzymał się za krawędź platformy naprężając w dzikiej desperacji mięśnie.

Balansujący na granicy utraty przytomności kapitan wciąż jeszcze się nie poddawał.

Pulsujące światło, zielone i jaskrawe, zapłonęło znienacka na platformie opodal jego rozczepionych szeroko palców. Blask teleportu przybrał na mocy stając się wręcz nieznośny, a potem zgasł odsłaniając postać stojącego na krawędzi platformy boga.

Bóg okazał się prawdziwym olbrzymem, górującym ponad wojownikami Astartes tak samo jak oni przewyższali wzrostem zwykłych śmiertelników. Miał na sobie białozłoty pancerz, lśniący niczym blask wschodzącego słońca; dzieło mistrzów płatnerstwa. Zbroję pokrywały liczne ornamenty i ozdoby, wśród których szczególnie wyróżniał się emblemat pod postacią pojedynczego oka umieszczony pośrodku napierśnika. Śnieżnobiałe szaty furkotały w powietrzu opadając z ramion porażającej swym majestatem postaci.

Ponad napierśnikiem widniała odsłonięta ludzka twarz, perfekcyjna w każdym calu. Przepiękna. Nieludzko wręcz harmonijna i przystojna.

Przez chwilę bóg stał w bezruchu, niewzruszony niczym skała, omiatany dzikim wichrem, ale nie ulegający mu w najmniejszy sposób. A potem uniósł trzymany w prawej dłoni podwójnie sprzężony bolter i strzelił w samo serce nadnaturalnego cyklonu.

Jeden strzał.

Echo wystrzału przetoczyło się przez wieżę, dołączył do niego na wpół zdławiony chrapliwy krzyk, który utonął w ryku wichury. Chwilę potem sama wichura też ustała, znikła bez śladu.

Strumień wiatru przepadł, huragan rozwiał się, kawałki szkła spadały z dźwięcznym stukotem na posadzkę wieży. Uwolniony Ekaddon spadł za parapet pozbawionego szyb okna, zacisnął mocno ręce, po czym wciągnął się z powrotem do wnętrza budowli.

- Mój panie! – wykrztusił z przejęciem i upadł na jedno kolano skłaniając ku posadzce głowę.

Nie podtrzymywany już dłużej w powietrzu Loken zaczął ześlizgiwać się poza krawędź platformy, jego palce sunęły po gładkiej powierzchni posadzki. Nie potrafił znaleźć żadnego oparcia, żadnego punktu zaczepienia.

Odpadł od krawędzi. Silna ręka pochwyciła go za nadgarstek i pociągnęła w górę stawiając na platformie.

Loken odtoczył się w bok drżąc silnie. Kapitan odwrócił głowę spoglądając w kierunku złotego tronu i dostrzegł dymiące szczątki rozerwanych wybuchem od środka mechanizmów. Pośród powyginanych płyt i zerwanych kabli siedział nadpalony trup, szczerzący zęby w upiornym grymasie, ściskający wychudłymi szponiastymi rękami poręcze tronu.

- W taki sposób policzę się z wszystkimi tyranami i despotami – powiedział czyjś głęboki dudniący głos.

Loken spojrzał na górującego ponad nim boga.

- Lupercal... – wymamrotał.

Bóg uśmiechnął się szeroko.

- Bez takich formalności, kapitanie, bardzo proszę – szepnął porozumiewawczo Horus.


* * *


- Czy mogę panu zadać pytanie? – odezwała się Mersadie Oliton.

Loken zdjął ze ściennego wieszaka długą tunikę, zaczął ją zakładać.
- Oczywiście.

- Czy nie mogliśmy ich pozostawić samym sobie?

- Nie. Proszę zadać inne pytanie.

- W porządku. Jaki on jest?

- Kto jaki jest, proszę pani?

- Horus.

- Skoro zadaje pani to pytanie, zapewne jeszcze go pani nie spotkała.

- Nie, nie spotkałam, kapitanie. Oczekuję na audiencję. Tak więc chciałabym wiedzieć, co myśli pan o Horusie...

- Myślę, że to marszałek wojny – powiedział lodowatym tonem Loken – Myślę, że to pan i władca Księżycowych Wilków, namaszczony zastępca Imperatora, chwała jego imieniu. Jest pierwszym i największym spośród Patriarchów. I myślę, że to dla mnie zniewaga, kiedy śmiertelnik wymawia jego imię bez należytego szacunku i pełnego tytułu.

- Och – wyjąkała kobieta – Przepraszam, kapitanie. Nie miałam na myśli...

- Jestem pewien, że nie miała pani tego na myśli, ale to marszałek wojny Horus. Jest pani piewcą. Niech pani o tym nigdy nie zapomina.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:06, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





WYWYŻSZENIE HORUSA (ROZDZIAŁ III)

Reformy polityczne
W gronie piewców
Wyniesiony pomiędzy czterech



Trzy miesiące po bitwie o Wysokie Miasto do ekspedycji dołączyli pierwsi piewcy, przysłani prosto z Terry na pokładach międzysystemowych liniowców. Różnego rodzaju kronikarze i reporterzy towarzyszyli imperialnym wojskom rzecz jasna od samego początku krucjaty, od przeszło dwustu lat – lecz byli to w przeważającej mierze ochotnicy lub przypadkowi obserwatorzy, ciągnący za armiami niczym kurz wzbijany w powietrze kołami pojazdów, a tworzone przez nich raporty pełne były nieścisłości, braków i przeinaczeń. Pisali relacje z wydarzeń, których byli świadkami bądź to chcąc zaspokoić własne artystyczne ambicje, bądź to działając pod patronatem niektórych Patriarchów i najwyższych rangą dowódców regularnej armii, zamierzających upamiętnić swe chwalebne dokonania za pomocą prozy, poezji czy innych artystycznych kompozycji.

Powróciwszy na Ziemię po zwycięstwie na Ullanorze Imperator zdecydował, że nadszedł czas na bardziej uporządkowane i systematyczne gromadzenie wiedzy o wielkim procesie jednoczenia ludzkiego gatunku. Lojalna wobec niego Rada Terry jednogłośnie przyklasnęła temu pomysłowi – tym bardziej, że projekt funkcji piewcy opracował sam Malcador, Pierwszy Lord Rady. Pochodzący z wszystkich warstw społecznych Terry oraz kilku innych kluczowych dla młodego Imperium światów piewcy, wyselekcjonowani wyłącznie przez wzgląd na swe artystyczne talenty, zostali w ekspresowym tempie akredytowani i rozesłani do wszystkich kluczowych flot ekspedycyjnych działających na obrzeżach poszerzającego się szybko mocarstwa.

Zgodnie z rejestrami Rady Wojennej w okresie tym pod rozkazami Imperatora operowało cztery tysiące dwieście osiemdziesiąt siedem głównych flot ekspedycyjnych oraz sześćdziesiąt tysięcy pomniejszych grup przydzielonych do zadań kolonizacyjnych i okupacyjnych. Dalsze trzysta siedemdziesiąt dwie główne floty powracały do macierzystego systemu w celu uzupełnienia strat i zapasów lub oczekiwały na nowe rozkazy. W ciągu pierwszych kilku miesięcy po ratyfikacji dekretu o powołaniu urzędu piewcy na front wysłano cztery miliony trzysta tysięcy artystów wszelakiej maści. „Dajmy broń tym sukinsynom” powiedział podobno Patriarcha Russ „a może zdobędą dla nas kilka cholernych światów w przerwach między kleceniem rymów”.

Sarkastyczna wypowiedź Russa doskonale oddawała nastroje panujące w imperialnej armii. Od Patriarchy po szeregowego żołnierza, wszyscy odczuwali podobne rozczarowanie decyzją Imperatora o wycofaniu się z aktywnego udziału w krucjacie i powrocie na Terrę. Nikt nie kwestionował wyboru Pierwszego Patriarchy Horusa na marszałka wojny; wszyscy uważali po prostu, że nie istniała konieczność wyznaczania namiestnika Imperatora.

Utworzenie Rady Terry oznaczało nowe zmiany w politycznym rozkładzie sił. Działająca od początku Wielkiej Krucjaty Rada Wojenna, złożona z Imperatora i Patriarchów, stanowiła do tej pory rdzeń władzy mocarstwa. Powołane do życia nowe ciało polityczne przejęło kontrolę nad zarządzeniem Imperium, w jego skład weszli zaś cywile, nie wojskowi. Rada Wojenna, oddana pod komendę Horusa, została zredukowana do charakteru organu pomocniczego, skupionego wyłącznie na prowadzeniu działań militarnych.

Bogu ducha winni piewcy, w przeważającej większości pełni chęci do pracy i autentycznego zaangażowania w powierzoną im misję, skupili na sobie mimowolnie niezadowolenie i irytację członków personelu wojskowego. Nigdzie nie witano ich z sympatią, co znacząco utrudniało piewcom pracę. Dopiero jakiś czas później, kiedy na pokładach flot ekspedycyjnych zaczęli pojawiać się pierwsi administratorzy eaxectro tributi, niezadowolenie armii skoncentrowało się na nich właśnie: bezpośrednich przedstawicielach nowego organu władzy.

Tak więc przybywający trzy miesiące po bitwie o Wysokie Miasto piewcy zostali powitani nad wyraz chłodno. Żaden z nich nie wiedział właściwie, czego powinien się na miejscu przydziału spodziewać, większość pierwszy raz w życiu postawiła nogę na innej planecie niż Terra. Piewcy byli młodzi i naiwni, pełni idealistycznych przekonań i poczucia obowiązku. Życie szybko zaczęło ich uczyć cynizmu i twardego charakteru.

W chwili przylotu kosmicznego liniowca flota Sześćdziesiątej Trzeciej Ekspedycji wciąż jeszcze orbitowała wokół trzeciej planety systemu. Proces reorganizacji struktur politycznych podbitego państwa trwał, imperialna armia wzmacniała autorytet terrańskiego mocarstwa demontując mechanizmy polityczne poprzedniego reżimu.

Orbitalne statki kursowały nieprzerwanie pomiędzy okrętami floty i powierzchnią planety, przewożąc w dół zaopatrzenie i jednostki armii wyznaczone do służby garnizonowej. Chociaż największe ośrodki oporu autochtonów zostały zniszczone tej samej nocy, kiedy zginął „Imperator”, regularne walki trwały nadal w części miast na zachodzie oraz na trzech pozostałych zamieszkanych światach systemu. Lord komandor Varvaras, doświadczony żołnierz regularnej armii, przedstawiciel tak zwanej „starej szkoły” i dowódca wojsk lądowych przydzielonych do sił ekspedycji, po raz kolejny zmuszony został do eliminacji nieprzyjaciela oszczędzonego przez szpicę uderzeniową Astartes. „Ciało często ulega spazmom w chwili agonii” mawiał filozoficznie lord komandor w dyskusjach z Mistrzem Floty „My po prostu się upewniamy, że na pewno nie żyje”.

Marszałek wojny wyraził zgodę na ceremonialny pochówek „Imperatora”, uznając to za stosowny gest dobrej woli i szacunku wobec populacji, którą chciał sobie zjednać w pokojowy sposób, a nie stłamsić obcasem wojskowego buta. Decyzja ta wywołała szereg protestów; zwłaszcza, że kilka dni wcześniej odbyły się ceremonie pogrzebowe Hastura Sejanusa i legionistów poległych w trakcie bitwy o Wysokie Miasto. Kilku wysokich oficerów Legionu, w tym również sam Abaddon, otwarcie wyraziło swój sprzeciw wobec udziału w ceremonii pogrzebowej człowieka, który polecił zamordować Sejanusa. Marszałek doskonale rozumiał ich stanowisko, lecz szczęśliwym zbiegiem okoliczności w szeregach Ekspedycji znajdowali się inni Astartes mogący zająć miejsce Wilków.

Patriarcha Dorn oraz dwie kompanie Astartes należących do Imperialnych Pięści, VII Legionu, podróżowali z Ekspedycją od ośmiu miesięcy. Dorn spędził ten czas na dysputach z Horusem poświęconych tematowi przyszłości Rady Wojennej i jej obecnego statusu politycznego.

Ponieważ Imperialne Pięści nie wzięły udziału w aneksji planety, Rogal Dorn zgodził się wyznaczyć swe kompanie do asysty w ceremonii pogrzebowej „Imperatora” i oszczędzić w ten sposób uszczerbku na honorze Księżycowych Wilków. Okryci żółtymi pancerzami siłowymi Astartes utworzyli szpaler, którego środkiem przejechała laweta z trumną władcy podbitego świata, z pałacu w Wysokim Mieście do stołecznej nekropolii.

Z rozkazu marszałka wojny, stanowiącego odpowiedź na wnioski większości dowódców Kompanii oraz Kwartetu, do udziału w ceremonii pogrzebowej nie dopuszczono żadnego piewcy.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:11, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Ignace Karkasy wszedł do pokoju gościnnego i pociągnął nosem spoglądając w stronę karafki z winem. Mężczyzna skrzywił się przesadnie.

- Świeżo otwarte – skomentowała z irytacją Keeler.

- Tak, ale to lokalny trunek – odparł Karkasy – Śmieszne małe mocarstwo. Nic dziwnego, że upadło tak szybko. Żadna kultura zbudowana na tak kiepskich trunkach nie ma prawa przetrwać.

- Przetrwała pięć tysięcy lat, przez cały okres Wiecznej Nocy – odparła Keeler – Szczerze wątpię, aby tak długi czas uzależniony był w jakikolwiek sposób od jakości wina.

Karkasy nalał sobie do kieliszka wina, upił nieco trunku, skrzywił się jeszcze mocniej.

- Powiem tylko tyle, że tutaj Wieczna Noc musiała trwać znacznie dłużej, niż gdzie indziej.

Euphrati Keeler potrząsnęła niemo głową i skupiła się z powrotem na swej pracy, czyszczeniu i składaniu aparatu fotograficznego wysokiej jakości.

- Do tego dochodzi jeszcze kwestia zapachu – dodał Karkasy. Mężczyzna wyciągnął się na fotelu i skrzyżował nogi, kieliszek z napoczętym winem położył sobie na piersiach. Upił jeszcze jeden łyk, skwitował go niezadowolonym grymasem i odchylił głowę do tyłu składając ją na oparciu mebla. Był wysokim, nieznacznie otyłym człowiekiem o drogim i szytym na miarę ubraniu. Jego okrągłą twarz okalały gęste czarne włosy.

Keeler westchnęła i podniosła wzrok.

- O co ci chodzi ? – spytała.

- O zapach, moja słodka droga Euphrati, o zapach ! Obserwowałem Astartes. Są bardzo duzi, nieprawdaż ? Więksi pod każdym względem od normalnego człowieka.

- To Astartes, Ignace. Czego się po nich spodziewałeś ?

- Na pewno nie takiego zapachu potu. Bardziej pasuje do niego termin odór. To przecież nasi nieśmiertelni herosi. Mogło by się wydawać, że powinni zupełnie inaczej pachnieć. Delikatnie i uwodzicielsko, jak młodzi bogowie.

- Ignace, w głowę zachodzę, jakim cudem ty dostałeś akredytację.

Karkasy błysnął w uśmiechu zębami.

- Przez wzgląd na piękno mojej poezji, przez wzgląd na mistrzowski dobór słów. Chociaż tutaj nie potrafię w pełni rozwinąć swych skrzydeł. Jak powinienem rozpocząć wiersz ? Astartes nas przed zagładą chronią, lecz uśmiercają w zamian swą własną wonią...

Poeta parsknął rozbawiony swym pomysłem, ale nie doczekał się komentarza Keeler, zbyt zajętej własną pracą.

- Cholera ! – warknęła kobieta ciskając swymi delikatnymi narzędziami – Serwitor ? Chodź tutaj !

Jeden z oczekujących w pobliżu serwitorów podszedł do niej na mechanicznych nogach. Dziewczyna podała mu swój aparat.

- Ten mechanizm jest uszkodzony. Zabierz go do naprawy. I załatw mi zapasowy aparat na wymianę.

- Tak jest, proszę pani – wydukał serwitor odbierając z jej rąk urządzenie, po czym odszedł pośpiesznie. Keeler nalała sobie wina do własnego kieliszka, podeszła do barierki galerii. W dole, na niższym pokładzie, większość przydzielonych Ekspedycji piewców zasiadała właśnie do lunchu. Trzysta pięćdziesiąt mężczyzn i kobiet zebrało się wokół elegancko zastawionych stołów; obsługiwanych przez kuchennych serwitorów roznoszących wszystkim napoje. W tle bił restauracyjny gong.

- Czy to już pora lunchu ? – zapytał wyciągnięty na fotelu Karkasy.

- Tak – odparła dziewczyna.

- I znowu będziemy mieli za gościa któregoś z tych cholernych dysputorów ?

- Tak. Znowu Sindermann. Dzisiejszy temat to prezentacja aspektu prawdy.

Karkasy przeciągnął się znacząco i stuknął paznokciem w kant kieliszka.
- Myślę, że zjem lunch tutaj.

- Jesteś złym człowiekiem, Ignace – roześmiała się Keeler – Ale myślę, że tym razem przyznam ci rację.

Kobieta usiadła przy stoliku naprzeciw poety, wyciągnęła się wygodnie w fotelu. Była wysoka i szczupła, o jasnych włosach i bladej skórze. Miała na sobie wojskowe buty i luźne spodnie, czarną wojskową kurtkę rozpiętą na całej długości i odsłaniającą biały podkoszulek – był to strój przywodzący na myśl kadeta militarnej akademii, ale jej wydawał się tylko dodawać kobiecego uroku.

- Mógłbym napisać na twój temat całą książkę – powiedział Karkasy mierząc ją wzrokiem.

Keeler parsknęła z dezaprobatą, przyzwyczajona już do codziennego nagabywania ze strony piewcy.

- Już mówiłam, że nie jestem zainteresowana twoimi obleśnymi i ledwie trzymającymi się kupy rymami.

- Nie lubisz mężczyzn ? – zapytał przechylając głowę lekko w bok.

- Dlaczego pytasz ?

- Ubierasz się jak mężczyzna.

- Ty też. Lubisz mężczyzn ?

Karkasy skrzywił się w grymasie udawanego cierpienia i odchylił się w fotelu obracając w palcach kieliszek. Przesunął wzrokiem po heroicznych freskach wymalowanych na suficie komnaty. Nie miał najmniejszego pojęcia, co takiego właściwie przedstawiały, ale kojarzyło mu się to z obrazem wielkiego zwycięstwa podkreślanego pryzmami ciał zabitych nieprzyjaciół i krzyczenia ku niebiosom z wzniesionymi ku nim rękami.

- Tego się po tym wszystkim spodziewałaś ? – zapytał ściszonym głosem.

- Słucham ?

- Kiedy zostałaś wybrana – wyjaśnił poeta – Kiedy mnie wyznaczyli do tej misji, czułem się taki...

- Jaki ?

- Dumny, tak mi się przynajmniej wydaje. Tak wiele sobie po tej podróży wyobrażałem. Myślałem, że będę stąpał pomiędzy gwiazdami i uczestniczył w najdonioślejszych momentach ludzkiej historii. Myślałem, że trafię pomiędzy wybrańców i stworzę największe dzieła swego życia.

- A nie udało ci się? – spytała Keeler.

- Nasi dzielni wojacy, których czyny przybyliśmy tutaj uwieczniać, nie mogliby nam tego już bardziej utrudniać, bo bardziej się już nie da.

- Ja tam nie jestem rozczarowana – odparła Keeler – Dostałam się raz na pokład wylotowy i zrobiłam parę dobrych zdjęć. Złożyłam też wniosek o przydział na powierzchnię planety. Chcę zrobić materiał o strefie frontowej, z pierwszej ręki.

- Powodzenia. Wniosek najpewniej zostanie odrzucony. Każda moja prośba została rozpatrzona odmownie.

- To są żołnierze, Ig. Parają się wojaczką od dawna. Oni nas po prostu nie lubią. Jesteśmy niechcianymi pasażerami, których wciśnięto im na siłę.

- Ale zdjęcia pozwolili ci zrobić.

- Nie zwrócili na mnie uwagi – kiwnęła głową Keeler.

- To dlatego, że ubierasz się jak mężczyzna.

Drzwi otworzyły się cicho i do wnętrza komnaty weszła kobieca postać. Mersadie Oliton udała się wprost do stolika, na którym tkwiła karafka z winem, nalała sobie do kieliszka trunku i wychyliła naczynie jednym haustem. Potem zastygła w bezruchu śledząc wzrokiem widoczne za pancernymi szybami widokowego pokładu gwiazdy, migoczące na tle czarnego kosmosu.

- Co się z nią dzieje? – mruknął Karkasy.

- Sadie? – odezwała się Keeler wstając z fotela i odkładając na stolik własny kieliszek – Co się stało?

- Właśnie kogoś obraziłam – wyjaśniła cicho Oliton nalewając sobie ponownie wina.

- Obraziłaś? Kogo? – zdumiała się Keeler.

- Pewnego tępego sukinsyna Astartes o nazwisku Loken. Sukinsyn!

- Rozmawiałaś z Lokenem? – Karkasy zerwał się natychmiast z fotela – Z kapitanem Dziesiątej Kompanii Lokenem?

- Tak – skinęła głową Oliton – Dlaczego pytasz?

- Staram się do niego dotrzeć od ponad miesiąca – odpowiedział Karkasy – Podobno jest najbardziej otwartym na kontakty z wszystkich kapitanów, a plotki głoszą, że zajmie miejsce Sejanusa. Jakim cudem zdobyłaś autoryzację?

- Wcale się o nią nie starałam – burknęła Oliton – Otrzymałam w końcu zgodę na krótkie spotkanie z kapitanem Torgaddonem, co już samo w sobie jest sukcesem, jeśli weźmiecie pod uwagę ilość wysłanych do niego petycji. Ale nie miał nastroju do rozmowy. Kiedy poszłam o wyznaczonej godzinie na spotkanie, zjawił się rzecznik Legionu i raczył mnie poinformować, że Torgaddon jest zajęty. Kapitan kazał mu zabrać mnie na spotkanie z Lokenem. Loken zna dobrą historię, tak mi powiedział.

- Dobra była ta opowieść? – zapytała Keeler.

Mersadie pokiwała głową.

- Najlepsza, jaką do tej pory słyszałam, ale w pewnym momencie powiedziałam coś nie tak i facet się wściekł. Pokazał mi, gdzie moje miejsce i jaka jestem maluczka – kobieta machnęła ręką i upiła wina z kieliszka.

- Czuć go było potem? – odezwał się Karkasy.

- Nie, wcale. Pachniał olejem. Bardzo słodki i czysty zapach.

- Możesz nas sobie przedstawić? – poprosił Ignace Karkasy.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:14, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Usłyszał czyjeś kroki, a zaraz potem swoje imię.

- Garvi ?

Loken rozejrzał się wokół i dostrzegł za prętami ćwiczebnej klatki Nero Vipusa, stojącego w progu sali treningowej. Vipus miał na sobie czarne spodnie, buty i luźny podkoszulek, odsłaniający okaleczoną rękę. Nadgarstek owinięty był pasami materiału nasączonymi środkiem medycznym, który miał przygotować kończynę na wszczepienie cybernetycznego implantu tydzień później. Loken zdołał dostrzec blizny w miejscu, gdzie Vipus zranił się łańcuchowym ostrzem użytym do amputacji dłoni.

- Co?

- Ktoś chciał się z tobą zobaczyć – wyjaśnił Vipus.

- Jeśli to kolejny cholerny piewca... – zaczął Loken, ale Vipus przerwał mu ruchem głowy.

- To kapitan Torgaddon.

Loken opuścił miecz i wyłączył mechanizmy ćwiczebnej klatki. Mechaniczni fechtmistrze i wirujące ostrza zastygły w bezruchu wokół jego postaci, górna część klatki uniosła się ku sufitowi, dolna wsunęła się w posadzkę. Tarik Torgaddon wszedł do sali ubrany w zwykły mundur i długi płaszcz z malutkich srebrnych oczek. Miał dumne rysy twarzy i czarne włosy. Wyszczerzył nieskazitelnie białe zęby w stronę mijanego Vipusa, błysnął nimi w uśmiechu.

- Dzięki, Vipus. Jak tam ręka?

- Goi się, kapitanie. Prawie gotowa do operacji.

- To dobrze – kiwnął głową kapitan – Nie mógłbyś podskoczyć do toalety i podetrzeć sobie tyłek drugą? Nie krępuj się.

Vipus roześmiał się i zniknął za drzwiami sali.

Torgaddon parsknął ubawiony własnym żartem, wspiął się niskimi schodkami w stronę klatki wchodząc na matę sparingową. Stanąwszy na chwilę przy stojaku z bronią białą wybrał sobie topór o długiej rękojeści, po czym ruszył na Lokena wymachując ostrzem.

- Cześć, Garviel – powiedział – Zakładam, że słyszałeś już plotki?

- Zdarza mi się słyszeć rozmaite rzeczy, sir.

- Mam na myśli tę, która dotyczy ciebie. Broń się.

Loken odrzucił na bok ćwiczebny miecz i czym prędzej zdjął z najbliższego stojaka halabardę. Broń wykonana była w całości ze stali, zarówno ostrze jak i uchwyt, starannie ją naostrzono. Loken zamachnął się nią parę razy, po czym przyjął postawę bojową.

Torgaddon spróbował zmylić go rzekomym ruchem, zaraz potem wyprowadził dwa potężne cięcia. Loken odbił ciosy Wilka rękojeścią swej broni, wnętrze sali rozbrzmiało szczękiem metalu. Z twarzy Torgaddona nie znikał szeroki uśmiech.

- Zatem ta plotka... – podjął temat okrążając powoli przeciwnika.

- Ta plotka – skinął głową Loken – Jest autentyczna?

- Nie – odrzekł Torgaddon, po czym roześmiał się donośnie – Oczywiście, że jest! A może nie... nie, jest prawdziwa – kapitan zachichotał ponownie.

- Bardzo śmieszne – skomentował Loken.

- Nie bądź drętwy, uśmiechnij się – syknął Torgaddon wyprowadzając dwa kolejne, tym razem nietypowe cięcia, przed którymi Loken ledwie zdążył umknąć. Kapitan zmuszony został do uskoku w bok, na ułamek sekundy stracił równowagę.

- Interesujący ruch – skomentował legionista wykonując pełne okrążenie maty, z halabardą opuszczoną ku dołowi – Jeśli wolno zapytać, sam wymyśliłeś tę kombinację?

Torgaddon wyszczerzył w uśmiechu zęby.

- Marszałek wojny osobiście mnie jej nauczył – odparł obracając toporem w dłoniach, światło skierowanych na klatkę reflektorów odbijało się w ostrzu broni. Zatrzymawszy się raptownie w miejscu gość wymierzył głowicę topora w stronę Lokena.

- Czyżbyś tego nie chciał, Garviel? Na Terrę, osobiście cię zarekomendowałem.

- Czuję się zaszczycony, sir. Dziękuję za ten gest.

- I poparł mnie Ekkadon.

Loken uniósł pytająco brwi.

- No dobrze, nie poparł. Ekkadon szczerze cię nie znosi, mój przyjacielu.

- Odwzajemnione uczucie.

- Mój chłopiec – ryknął Torgaddon skacząc w stronę przeciwnika. Loken odpędził go machnięciem halabardy, zmusił kapitana do odskoku na sam kraniec maty.

- Ekaddon to dupek – stwierdził Torgaddon – Czuje się upokorzony tym, że byłeś na miejscu przed nim.

- Ja tylko... – zaczął mówić Loken. Torgaddon przerwał mu unosząc znacząco palec.

- Dotarłeś tam pierwszy – powiedział cicho, a w jego głosie nie było już cienia wesołości – Odkryłeś prawdę. Ekaddon może się pocałować w tyłek, nie udało mu się. Moją rekomendację poparł Abaddon.

- Pierwszy kapitan?

Torgaddon skinął twierdząco głową.

- Był pod wrażeniem. Zdołałeś go wyprzedzić. Chwała należy się Dziesiątej. Ostatecznie zadecydował sam marszałek wojny.

Zdumiony Loken opuścił broń ku ziemi.

- Marszałek wojny?

- Życzy sobie tego. Miałem ci to przekazać w jego imieniu. Docenia twoją pracę oraz poczucie honoru. „Tarik” powiedział do mnie „jeśli ktokolwiek miałby zająć miejsce Sejanusa, to będzie to Loken”. Tak właśnie powiedział.

- Naprawdę?

- Nie.

Loken uniósł głowę. Torgaddon pędził na niego wywijając toporem. Loken przykucnął, odskoczył w bok, zdzielił przeciwnika w biodro uchwytem halabardy wytrącając adwersarza z równowagi.

Torgaddon roześmiał się donośnie.

- Tak! Tak, powiedział! Na Terrę, ależ cię łatwo podejść, Garvi! Zbyt łatwo! Szkoda, że nie widziałeś swojej miny!

Loken uśmiechnął się cierpko. Torgaddon popatrzył na dzierżony w dłoni topór, po czym rzucił go w bok wyraźnie znudzony potyczką. Broń uderzyła z metalicznym szczękiem w posadzkę za matą.

- Cóż więc odpowiesz? – zapytał kapitan – Jaką odpowiedź mam im zanieść? Wchodzisz w to?

- To dla mnie największy zaszczyt w życiu – odparł Loken.

Torgaddon uśmiechnął się, skinął głową.

- Tak, to prawda. A teraz czas na pierwszą lekcję. Mów do mnie Tarik.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:19, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Powiadano, że dysputorzy byli wybierani na podstawie programu selekcyjnego jeszcze bardziej rygorystycznego od selekcji kandydatów na Astartes. Jeden człowiek z tysiąca nadaje się do służby w Legionie – głosiło powiedzenie – ale tylko jeden na dziesięć tysięcy ma predyspozycje do funkcji dysputora.

Loken gotów był się z tymi słowami zgodzić. Kandydat na Astartes musiał być dobrze zbudowany, podatny na genetyczne ingerencje w organizm, szybko leczący efekty uboczne bioinżynieryjnych zabiegów. Stanowił połączenie tkanki i kości tworzących podstawę, na której opierano proces kreacji nadludzkiego wojownika.

Chcąc stać się dysputorem kandydat musiał posiadać pewne naturalne zdolności, których nie sposób było wykształcić za pomocą bioinżynierii – instynkt, charyzmę, zmysł polityczny, intelekt. Cechy te można było następnie wzmocnić, czy to za pomocą zabiegów neurologicznych czy środków farmaceutycznych; poddany obróbce ludzki mózg potrafił wchłonąć ogromne ilości informacji z dziedzin historii, polityki, retoryki. Człowieka można było nauczyć, co powinien myśleć i w jaki sposób to wyrażać, ale nie istniała metoda nauczenia kogoś jak myśleć.

Loken uwielbiał obserwować pracujących dysputorów. Kiedy miewał ku temu okazje, opóźniał odlot swej Kompanii po to tylko, aby móc obserwować dysputorów przybywających do podbitych miast i przemawiających do tłumów. Kapitan miał wrażenie, że dostrzega wówczas tarczę słońca wznoszącą się ponad łany zbóż.

Kyril Sindemann był najwybitniejszym znanym Lokenowi dysputorem. W szeregach Sześćdziesiątej Trzeciej pełnił rolę naczelnego dysputora i nadzorował pracę wszystkich swoich kolegów z branży. Sindermann cieszył się – co było powszechnie znanym faktem – głęboką przyjaźnią marszałka wojny, a także wszystkich wyższych rangą oficerów ekspedycji. A jego nazwisko nie było obce nawet samemu Imperatorowi.

Sindermann kończył właśnie wykład w znajdującej się na pokładzie Mściwego Ducha Szkole Dysputorów, kiedy do rozległej sali wszedł Loken. Dwa tysiące mężczyzn i kobiet w prostych beżowych uniformach stanowiących symbol ich urzędu siedziało na krzesłach chłonąc każde słowo prelegenta.

- Podsumujmy cały wykład, albowiem przemawiam zdecydowanie zbyt długo – powiedział z mównicy Sindermann – Niedawny incydent pozwolił nam dostrzec krew i tkankę skrywaną pod skórą naszej filozofii. Prawda, którą głosimy jest prawdą, ponieważ twierdzimy, że jest autentyczna. Czy to wystarcza?

Wzruszył pytająco ramionami.

- Nie sądzę. Moja prawda jest prawdziwsza od twojej to szkolna argumentacja, a nie opoka kulturowa. Ja mam rację, ty jesteś w błędzie to sylogizm upadający w konfrontacji z dowolnym narzędziem fundamentalnej etyki. Ja ma rację, a więc ty się mylisz. Nie możemy zbudować konstytucji bazując na takich założeniach i nie możemy, a nawet nie powinniśmy szerzyć naszych przekonań w oparciu o taką argumentację. Czym stalibyśmy się czyniąc coś takiego?

Sindermann rozejrzał się po sali. W powietrzu pojawiło się kilka uniesionych dłoni.

- Tak?

- Kłamcami.

Sindermann uśmiechnął się nieznacznie. Jego głos był przekazywany przez szereg głośników rozmieszczonych w całej sali, a twarz mężczyzny malowała się na ogromnym ściennym ekranie za jego plecami. Widoczny na ekranie uśmiech mówcy miał trzy metry szerokości.

- Myślałem o manipulantach lub demagogach, Memed, ale kłamcy również pasują do tej kategorii. Prawdę mówiąc, twoja propozycja jeszcze lepiej oddaje sedno sprawy niż moja. Dobra idea. Kłamcy. To jedyna rzecz, na którą my dysputorzy nie możemy sobie pozwolić.

Sindermann upił nieco wody z karafki tkwiącej na pulpicie, po czym przeszedł do dalszej części wykładu. Loken usiadł cicho na jednym z wolnych krzesełek w tylnej części sali, zamieniając się w słuch. Dysputor był wysokim mężczyzną, wysokim wedle standardów zwykłych śmiertelników, o dumnej postawie, twardych rysach twarzy i naznaczonych siwizną włosach. Jego brwi były równie czarne jak insygnia na naramiennikach Księżycowych Wilków. Sindermann roztaczał wokół siebie aurę przywódcy, ale najbardziej liczył się jego głos. Głęboki, dźwięczny, melodyjny czy pełen pasji, właśnie głos był bronią i narzędziem każdego dysputora. Czysty głos niósł ze sobą pewność, spokój i zaufanie. Taki talent wart był szukania go pomiędzy setkami tysięcy kandydatów.

- Prawa i kłamstwa – kontynuował Sindermann – Prawda i kłamstwa. To mój konik, zdajecie sobie z tego sprawę? Wasz obiad właśnie bardzo się oddalił.

Przez salę przetoczyła się fala śmiechu.

- Nasze społeczeństwo ukształtowały wielkie wydarzenia – powiedział Sindermann – Największym z nich w fizycznym tego słowa znaczeniu było całkowite zjednoczenie ludów Terry pod rządami Imperatora, wstęp do trwającej właśnie Krucjaty. Lecz największym intelektualnym dokonaniem ludzkości okazało się odrzucenie jarzma zwanego religią. To religia od tysięcy lat prześladowała nasz gatunek, od zwykłych przesądów począwszy, a na kompletnych religijnych dogmatach kończąc. Wpędzała nas w szaleństwo, podjudzała do ludobójstwa, nękała niczym zaraza, ograniczała na podobieństwo więziennych kajdan. Powiem wam czym tak naprawdę była religia... nie, wy mi powiedzcie. Tak, proszę?

- Ignorancją, sir.

- Dziękuję, Khanna. Ignorancja. Od początków istnienia ludzkiego gatunku nasi przodkowie próbowali odkryć mechanizmy wszechświata i tam, gdzie logiczna dedukcja zawodziła, zapełnialiśmy powstałe luki ślepą wiarą. Dlaczego słońce wędruje po nieboskłonie? Nie wiem, więc chętnie przypiszę to bogowi słońca podróżującym po niebie w złotym rydwanie. Czemu ludzie umierają? Nie mam pojęcia, ale gotów jestem przyjąć, że to sprawki złowieszczego kosiarza zabierającego dusze do pozaziemskiego wymiaru.

Słuchacze ponownie się roześmiali. Sindermann zszedł z pulpitu i przystanął na krawędzi podium, poza mikrofonami systemu nagłaśniającego. Chociaż nie przemawiał donośnym tonem, jego wyćwiczony głos – narzędzie każdego dysputora – niósł słowa mężczyzny z perfekcyjną czystością po całej sali.

- Religijna wiara. Wiara w demony, wiara w duchy przodków, wiara w życie pozagrobowe i wszystkie inne pułapki przesądnej wyobraźni istniały po to, by wzbudzać w nas poczucie bezpieczeństwa w konfrontacji z całym światem. To była pożywka dla umysłu, zasłona dymna dla intelektu, przewodnik w ciemności. Lecz teraz poznaliśmy już wszechświat, przyjaciele. Weszliśmy w niego głęboko. Poznaliśmy mechanizmy działania kosmosu, przejrzeliśmy na wskroś materię i rzeczywistości. Obejrzeliśmy gwiazdy od drugiej strony i teraz już wiemy, że nie kryją się za nimi zegarowe trybiki ani złote rydwany. Pojęliśmy, iż nie ma już potrzeby wierzenia w boga lub bogów, a zatem znikły też przekonania o istnieniu demonów, diabłów i duchów. Największym dokonaniem ludzkości stała się kultura oparta na ateizmie.

Słowa mówcy spotkały się z gorącym aplauzem słuchaczy. Dysputorzy nie byli szkoleni wyłącznie w sztuce publicznego przemawiania, uczono ich również innych technik przejmowania kontroli nad tłumem. Znajdując się pomiędzy ludźmi potrafili wprawić tłuszczę w entuzjazm kilkoma celnie rzuconymi słowami albo obrócić ją w taki sam sposób przeciwko mówcy. Zdarzało się czasami, że dysputorzy rozmyślnie wnikali w grupy słuchaczy wspierając skrycie wysiłki swych występujących oficjalnie kolegów po fachu.

Sindermann odwrócił się plecami do widowni jakby dawał studentom do zrozumienia, że skończył, kiedy jednak brawa umilkły, spojrzał ponownie na słuchaczy. Jego głos brzmiał teraz jeszcze bardziej przekonująco i racjonalnie.

- Cóż jednak z wiarą? Wiata to przymiot, zwłaszcza kiedy nie występuje w połączeniu z religią. Wciąż musimy w coś wierzyć, nieprawdaż? Przeznaczeniem ludzkości jest niesienie blasku prawdy w najciemniejsze zakątki kosmosu. Musimy dzielić się z innymi naszym bezgranicznym i niewzruszonym przekonaniem o słuszności ludzkich poglądów. Musimy wyzwolić tych, którzy wciąż jeszcze tkwią w mroku ignorancji. Czynimy to, by raz na zawsze uwolnić się od widma fałszywych bogów i zająć należne nam miejsce u szczytu wszystkich rozumnych gatunków. To... to jest coś, w co musimy wierzyć. To jest coś, co będzie tworzyć sedno naszej wiary.

Więcej oklasków i gwizdów aplauzu. Dysputor powrócił na mównicę i wsparł się dłońmi o drewniany pulpit.

- W ciągu ostatnich tygodni zniszczyliśmy całą grupę kulturową. Nie popełnijcie błędu w ocenie skali tych wydarzeń... myśmy ich nie rzucili na kolana ani nie zmusili do poddaństwa. Muśmy ich zmiażdżyli. Złamali ich kręgosłup. Strawili ogniem. Wiem to, ponieważ wiadomo mi, że nasz marszałek wojny rzucił do tej operacji swoich Astartes. Nie lekceważcie ich potencjału i możliwości. To zawodowi zabójcy z licencją na odbieranie życia. Widzę jednego z nich, jednego z tych godnych szacunku wojowników, siedzącego teraz za waszymi plecami.

Ludzkie twarze odwracały się w stronę Lokena, legionistę powitał grad oklasków.

Sam Sindermann zaczął uderzać silnie w dłonie.

- Mocniej! On zasługuje na dużo więcej!

Sklepienie wielkiej sali zatrzęsło się od dźwięku spontanicznych owacji. Loken wstał ze swojego miejsca i przyjął aplauz widowni pełnym zakłopotania ukłonem.

- Dusze, które niedawno podbiliśmy pokładały swą wiarę w Imperium, w rządach człowieka – Sindermann podjął temat, kiedy dźwięk oklasków już przebrzmiał – My zabiliśmy ich Imperatora biorąc cały naród w niewolę. Spaliliśmy ich miasta i zniszczyliśmy kosmiczną flotę. Czy jedyną naszą odpowiedzią na ich rozgoryczone dlaczego powinno być my mamy rację, a wy nie?

Mówca skierował wzrok ku podłodze jakby się nad czymś zastanawiał.

- A jednak to prawda. My mieliśmy rację. Oni się mylili. Tę prostą przejrzystą prawdę musimy im uświadomić. My mieliśmy rację. Oni się mylili. Dlaczego? Nie dlatego, że my tak twierdzimy, tylko dlatego, że jesteśmy tego pewni! Nie twierdzimy my mieliśmy rację, a wy się myliliście, ponieważ zdołaliśmy ich pokonać w zbrojnej konfrontacji. Musimy głosić tę prawdę, albowiem w nią wierzymy. Nie wolno nam, podkreślę raz jeszcze, nie wolno nam szerzyć naszych idei z powodów innych jak tylko te, które wymieniłem, bez wahania, bez zwątpienia, bez uprzedzeń. To jest argumentacja stanowiąca podłoże naszej wiary. Oni się mylili. Zbudowali swą kulturę opierając ją na kłamstwach. Oświeciliśmy ich ostrzem prawdy. Bazując na tych i tylko tych przekonaniach zaczniemy ich nauczać.

Stał wyprostowany, z uśmiechem na twarzy, czekając aż owacje ucichną.

- Wasz posiłek stygnie. Jesteście wolni.

Studenci zaczęli gromadnie opuszczać salę. Sindermann upił ponownie łyk wody z karafki, po czym zszedł z mównicy zmierzając w stronę siedzącego nadal na krześle Lokena.

- Spodobało ci się to, co usłyszałeś? – zapytał dysputor siadając obok legionisty i wygładzając rękawy swego uniformu.

- Prezentowałeś się niczym showman – odparł Loken – albo domokrążca zachwalające swe towary.

Sindermann uniósł jedną ze swych czarnych brwi.

- Czasami, Garvielu, dokładnie tak się czuję.

Loken zmarszczył czoło.

- Nie wierzysz w to, co przekazujesz innym?

- A ty?

- A co ja takiego sprzedaję?

- Wiarę poprzez mord. Prawdę poprzez zbrojną konfrontację.

- To tylko walka. Nie posiada żadnego innego znaczenia prócz walki. Jej etyczne uzasadnienie określono na długo przed wydaniem nam rozkazów.

- Zatem jako żołnierz jesteś pozbawiony sumienia?

Loken potrząsnął przecząco głową.

- Będąc żołnierzem pozostaję człowiekiem z sumieniem, a wiarę w etyczność swych idei opieram na osobie Imperatora. Powoduje mną ma wiara, dokładnie tak jak to przed chwilą oświadczyłeś na mównicy, ale jako broń nie mam własnych przekonań. Aktywowany do walki, odsuwam na bok osobiste doznania i po prostu działam. Konsekwencje moich czynów są rozpatrywane podług sumienia moich przełożonych. Zabijam, dopóki nie otrzymam rozkazu wstrzymania walki i w okresie tym nie kwestionuję w żaden sposób zabijania. Podważanie zasadności rozkazów byłoby nonsensem, czymś skrajnie nieodpowiedzialnym. Mój dowódca podejmuje decyzję o rozpoczęciu wojny i oczekuje ode mnie, iż zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby zrealizować postawione mi cele. Broń nie pyta, kogo zabija i dlaczego, zadawanie pytań nie leży w jej naturze.

Sindermann uśmiechnął się pod nosem.

- Nie, nie leży to w jej naturze i tak właśnie powinno pozostać. Ciekawi mnie twoja obecność tutaj. Nie pamiętam, abyśmy mieli na dziś zaplanowane zajęcia.

Poza pełnieniem etatowych obowiązków starsi rangą doradcy pokroju Sindermanna prowadzili programy edukacyjne dla Astartes. Nakaz uczestnictwa w takich zajęcia został wydany przez samego marszałka wojny. Legioniści spędzali wiele czasu na podróżach kosmicznych i marszałek nalegał, aby czas ten spędzali na kształceniu umysłów i poszerzaniu wiedzy ogólnej. Nawet najlepsi żołnierze muszą się uczyć rzeczy nie związanych ze sztuką wojowania, twierdził marszałek. Nadejdzie kiedyś czas, gdy wojna się zakończy, a wtedy moi wojownicy będą się musieli przystosować do życia w pokoju. Muszą poznać wiedzę o życiu codziennym albo nigdy nie zdołają się w nim odnaleźć.

- Nie ma na dzisiaj żadnych zajęć – przyznał Loken – Chciałem z tobą porozmawiać, prywatnie.

- Doprawdy? Co cię gryzie?

- Niepokojące myśli...

- Poproszono cię, byś wstąpił do Kwartetu – oświadczył Sindermann.
Loken zamrugał zdumiony.

- Skąd o tym wiesz? Wszyscy już wiedzą?

Sindermann wyszczerzył w odpowiedzi zęby.

- Sejanusa już nie ma, niech będzie wiecznie pamiętany. W Kwartecie powstała luka. Jesteś zaskoczony tym, że przyszli do ciebie?

- Jestem.

- Ja nie. Ze swoją reputacją uplasowałeś się tuż za Abaddonem i Sedirae. Marszałek wojny obserwuje twoje osiągnięcia. Podobnie jak Dorn.

- Patriarcha Dorn? Jesteś tego pewien?

- Słyszałem, że ceni twój flegmatyczny humor, Garvielu. To wiele znaczy, jeśli mówi to taka osoba.

- Jestem zaszczycony.

- Powinieneś być. W czym leży twój problem?

- Czy się nadam? Powinienem się zgodzić?

Sindermann roześmiał się głośno.

- Miej wiarę w siebie – powiedział.

- Jest coś jeszcze – nie ustępował Loken.

- Mów.

- Przyszła do mnie dzisiaj jedna z piewczyń. Rozczarowała mnie swą wizytą, jeśli mam być szczery, ale najbardziej zastanowiło mnie coś, co powiedziała. Zapytała: czy nie mogliśmy ich pozostawić samym sobie?

- Kogo?

- Tych ludzi. Tego Imperatora.

- Garvielu, znasz odpowiedź na swoje pytanie.

- Kiedy byłem w wieży, twarzą w twarz z tamtym człowiekiem...

Sindermann zmarszczył czoło.

- Tym, który pretendował do miana Imperatora?

- Tak. Fragmenty książek Imperatora nauczają, że wszechświat jest bezgranicznie rozległy i zgadzam się całkowicie z tym stwierdzeniem. Jeśli zatem natrafimy na człowieka, na cały naród, który nie zgadza się z naszymi przekonaniami, ale wierzy w coś, co jest dobre i prawe, czy mamy moralne prawo go zniszczyć? Czy nie moglibyśmy... po prostu ich zignorować i zostawić samym sobie. Wszechświat jest przecież bezgranicznie wielki.

- To, co mi się w tobie zawsze najbardziej podobało, Garvielu – odparł Sindermann – to twój humanizm. To właśnie zaprząta twoje myśli. Dlaczego nie wspomniałeś mi o tym wcześniej?

- Miałem nadzieję, że przestanę o tym myśleć – przyznał Loken.

Sindermann wstał z krzesła i poprosił kapitana ruchem dłoni, by ten udał się w ślad za nim. Obaj mężczyźni opuścili salę wykładową i ruszyli przed siebie jednym z wysoko sklepionych pokładów okrętu. Był to wysoki na trzy piętra hol przywodzący na myśl pradawną katedrę, sięgający pięciu kilometrów długości. Na pokładzie panował półmrok, wielkie chorągwie z emblematami Legionu i poszczególnych kompanii oraz sztandary upamiętniające bitwy zwisały spod sufitu. Niektóre z nich były wyblakłe, inne uszkodzone, nadwerężone upływem czasu. Członkowie imperialnego personelu podążali holem w obu kierunkach, echo ich głosów odbijało się od wysokich ścian. Podnosząc w górę głowę Loken spostrzegł innych ludzi, poruszających się na położonych powyżej iluminowanych pomostach.

- Pierwsza kwestia – podjął temat Sindermann – to balsam na twe troski. Byłeś dzisiaj świadkiem mojego wykładu i przywołałeś chwilę wcześniej sedno zawartych w nim idei, kiedy poruszyłeś temat sumienia. Jesteś bronią, Garvielu, najlepszym narzędziem zniszczenia, jakie udało się ludzkości stworzyć. Nie możesz w sobie skrywać ani zwątpienia ani niepewności. Masz rację, broń nie myśli, tylko pozwala się użyć, ponieważ to nie do niej należy podejmowanie decyzji. Decyzje takie podejmują z wielką sumiennością i troską o jej etyczne konsekwencje Patriarchowie i najwyżsi rangą oficerowie armii, nie nam roztrząsać kwestie tak ogromnej wagi. Marszałek wojny, podobnie jak wcześniej sam Imperator, nie rzuca was do akcji wtedy, kiedy ma taką zachciankę. On uwalnia Astartes z ciężkim sercem i pełną determinacją. Adeptus Astartes to broń ostateczna i tylko w takim charakterze jest wykorzystywana.

Loken przytaknął.

- To właśnie musisz zapamiętać. Imperium posiada Astartes i w razie potrzeby może za ich pomocą obronić się przed każdym przeciwnikiem lub, jeśli to konieczne, unicestwić go, ale nie oznacza to, że niszczymy wroga tylko z tytułu posiadania militarnej przewagi. Określiliśmy jasno kryteria anihilacji... Stworzyliśmy wojowników takich jak ty, Garvielu... ponieważ to było konieczne.

- Konieczne zło?

- Niezbędny instrument. Prawo silniejszego nie ma etycznego uzasadnienia. Ludzkość niesie ze sobą wielkie empiryczne przesłanie, manifest skierowany do wszystkich, mający przynieść powszechne dobro. Czasami takie przesłanie trafia do uszu, które nie chcą go słuchać. Czasami, jak miało to miejsce tutaj, treść przesłania zostaje wypaczona i odrzucona. Wtedy i tylko wtedy powinniśmy być wdzięczni losowi, że posiadamy potęgę zdolną wymusić akceptację tego przesłania. Jesteśmy potężni, ponieważ stoimy po właściwej stronie, Garvielu. Nie jesteśmy prawi tylko dlatego, że jesteśmy silniejsi od innych. Przeklęta niechaj będzie ta godzina, w której naszym credo stanie się odwrotność tego założenia.

Mężczyźni wyszli z rozległego holu i skręcili w boczny korytarz prowadzący ku pokładowemu archiwum. Teraz mijali ich serwitorzy, dźwigający w górnych kończynach pryzmy książek i nośników danych.

- Abstrahując od tego, czy nasza wiara opiera się na prawdzie czy też nie, zawsze musimy wymuszać jej akceptację przez tych, którzy tego nie chcą? Tamta kobieta pytała, czy nie moglibyśmy pozostawić ich własnemu losowi, nie niepokoić więcej?

- Spacerujesz na brzegu jeziora – odparł Sindermann – W jego toni topi się chłopiec. Czy pozwolisz mu utonąć tylko dlatego, że był dość głupi, by wpaść do jeziora, chociaż nie nauczył się jeszcze pływać? A może wyłowisz go i nauczysz pływania?

- Rzecz jasna to drugie – wzruszył ramionami Loken.

- A jeśli on będzie z tobą walczył podczas próby ratowania, ponieważ ogarnie go ślepa panika? Albo nie będzie chciał się nauczyć pływać?

- I tak go uratuję.

Mężczyźni zatrzymali się w miejscu. Sindermann przycisnął swą dłoń do płyty ściennego czytnika osadzonego w futrynie włazu, jego rękę obramowała na chwilę poświata padająca z ekranu urządzenia. Właz rozsunął się, buchnęło z niego chłodne suche powietrze i delikatny zapach kurzu.

Loken i Sindermann weszli do Trzeciego Archiwum. Uczeni, historycy i kronikarze pracowali w ciszy przy swoich pulpitach, obsługiwani przez serwitorów kursujących pomiędzy ich stanowiskami i regałami pełnymi ksiąg.

- Tym, co interesuje mnie najbardziej w twoich troskach – podjął rozmowę Sindermann, mówiąc teraz tak cicho, że tylko wyostrzony ponad ludzką miarę słuch Lokena mógł pochwycić jego głos – jest to, co o tobie mówią inni. Stworzyliśmy cię jako broń, dlatego też nie ma takiej potrzeby, byś samodzielnie myślał. Myśleniem zajmują się za ciebie inni. Lecz ty mimo wszystko pozwalasz, aby w twym umyśle tliła się iskra ludzkiego współczucia, wyrozumiałości i empatii. Zachowałeś zdolność rozważania zawiłości etyki na poziomie człowieka, a nie narzędzia.

- Rozumiem – odpowiedział Loken – Dajesz mi do zrozumienia, że zapomniałem, gdzie jest moje miejsce. Że przekroczyłem dopuszczalną dla siebie granicę.

- Ależ nie – uśmiechnął się Sindermann – Chcę powiedzieć, że odnalazłeś swe miejsce.

- W jaki sposób?

Sindermann ogarnął ręką regały książek pnące się w górę niczym wieże, aż pod sklepienie archiwum. Wysoko w górze lewitujący serwitorzy przeszukiwały zbiory selekcjonując i przenosząc starożytne teksty, krążąc pomiędzy strzelistymi półkami niczym pszczoły po plastrach miodu.

- Zwróć uwagę na książki – powiedział Sindermann.

- Są tutaj jakieś tytuły, które powinienem przeczytać? Przygotowałbyś dla mnie listę lektur?

- Przeczytaj je wszystkie. Potem przeczytaj ponownie. Wchłoń wiedzę i przesłania naszych przodków, ponieważ tylko w taki sposób możesz rozwinąć się intelektualnie, lecz kiedy już to zrobisz, stwierdzisz, że w żadnym z tych dzieł nie znalazłeś odpowiedzi na swe pytania.

Loken roześmiał się nieco zmieszany. Niektórzy z pracowników archiwum oderwali się od pracy i spojrzeli w stronę intruzów pełnym przygany wzrokiem. Szybko powrócili do swych ksiąg, zaskoczeni faktem, iż źródłem niecodziennego w tym miejscu dźwięku był członek Astartes.

- Czym jest Kwartet, Garvielu? – szepnął Sindermann.

- Doskonale wiesz...

- Spraw mi przyjemność. Czy to sankcjonowany organ? Ratyfikowana część struktury Legionu?

- Oczywiście, że nie. To forma nieoficjalnego zaszczytu, nie posiada regulaminowego odpowiednika. Kwartet funkcjonował od początku istnienia naszego Legionu. Czterej kapitanowie, ci wybrani przez wzgląd na ich...

Loken urwał.

- Wybrani przez wzgląd na to, że byli najlepsi? – podpowiedział Sindermann.

- Skromność nie pozwala mi użyć tego sformułowania. Termin jak najbardziej adekwatny. Konfraternia czterech kapitanów, dobranych również pod kątem odmiennych osobowości i temperamentów, działających wspólnie jako dusza Legionu.

- A ich funkcją jest sprawowanie opieki nad morale Legionu, nieprawdaż? Przewodzenie mu i kształtowanie filozofii służby? Oraz, co najważniejsze, wspieranie dowódcy i doradzanie mu zanim jeszcze wysłucha rad innych. Mają stanowić przyjaciół i zauszników, do których dowódca może się zwrócić prywatnie, by omówić swe obawy i troski, zanim staną się one tematem wyższych organów władzy lub Rady Wojennej.

- Takie są cele istnienia Kwartetu – zgodził się Loken.

- Wydaje mi się, Garvielu, że tylko broń kwestionująca zasadność jej użycia może pełnić taką rolę. Będąc członkiem Kwartetu musisz odczuwać wyrzuty sumienia, musisz mieć twardą osobowość i musisz, co najważniejsze, żywić wątpliwości. Czy wiesz, kim byli kwestorzy?

- Nie.

- We wczesnej historii Terry, w okresie dominacji dynastii sumaturańskiej, klasy rządzące powołały do życia funkcję kwestorów. Ich zadaniem było polemizowanie z opiniami rządzących. Mieli kwestionować ich decyzje. Roztrząsać każdy argument i doszukiwać się w nim błędu lub opracować kontrargumenty. Ludzie ci cieszyli się ogromnym autorytetem.

- Chcesz zatem, abym się stał kwestorem? – zapytał Loken.

Sindermann zaprzeczył ruchem głowy.

- Chcę, abyś był sobą, Garvielu. Kwartet potrzebuje twojego zdrowego rozsądku i trzeźwości umysłu. Sejanus zawsze był głosem zrównoważenia, kompromisem pomiędzy choleryczną naturą Abaddona i melancholią Aximanda. Ta równowaga uległa obecnie zachwianiu, a marszałek potrzebuje jej teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Przyszedłeś dzisiaj do mnie, aby zyskać moją aprobatę dla tej nowej funkcji. Szukasz potwierdzenia dla decyzji o wstąpieniu do Kwartetu. Wyrażając swe obawy, mój drogi Garvielu, sam właśnie dowiodłeś zasadności tej decyzji.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:24, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





WYWYŻSZENIE HORUSA (ROZDZIAŁ IV)

Przywołanie
Ezekyle to me miano
Ręka, która rozgrywa



W trakcie lotu zapytała o nazwę planety i załoga promu poinformowała ją, że to Terra, co zupełnie kobiety nie zadowalało. Mersadie Oliton spędziła pierwsze dwadzieścia osiem lat swego dwudziestodziewięcioletniego życia na Ziemi i wiedziała doskonale, że teraz zmierza ku powierzchni zupełnie obcej planety.

Towarzyszący jej dysputor również nie potrafił udzielić odpowiedzi na to pytanie. Uprzejmy mężczyzna o oliwkowej skórze, krótko po dwudziestce, nazywał się Memed. Posiadał zadziwiająco sprawny intelekt i ujmującą osobowość, ale gwałtowny etap wchodzenia promu w atmosferę planety kłócił się tak dalece z jego żołądkiem, iż większość podróży dysputor spędził przy foliowym woreczkiem, do którego co chwila wymiotował.

Wahadłowiec osiadł na sporych rozmiarów lądowisku położonym pomiędzy rzędami strzelistych liściastych drzew, jakieś osiem kilometrów na zachód od Wysokiego Miasta. Zapadał już zmierzch i pierwsze gwiazdy migotały na nieboskłonie. Wysoko w górze przemieszczały się jakieś statki, sygnalizujące swą obecność światłami pozycyjnymi. Mersadie zeszła po rampie promu, wciągając w nozdrza tajemnicze zapachy i nieco dla niej dziwne w smaku powietrze planety.

Zatrzymała się po kilku krokach. Lokalne powietrze było bardzo bogate w tlen i jego stężenie dodawało kobiecie wigoru, podsycanego dodatkowo ekscytacją, której źródłem była świadomość przebywania na zupełnie obcym świecie. Po raz pierwszy w życiu Mersadie znalazła się na innej planecie. Była to dla niej chwila niebywałej wagi, kobiecie brakowało tylko grającej w tle orkiestry. Miała świadomość tego, że stała się członkiem nad wyraz nielicznej jak dotąd grupy piewców, którym trafiła się okazja postawienia stopy na podbitym przez Imperium świecie.

Spojrzała w stronę odległego miasta, śledząc wzrokiem jego panoramę i utrwalając ją w neuralnych rejestratorach. W charakterystyczny sposób mrugając oczami zapamiętywała wybrane obrazy, zwracając szczególną uwagę na unoszące się nad miastem słupy dymu, obecne tam pomimo faktu, że walki dobiegły końca parę miesięcy temu.

- Nazwaliśmy go Sześćdziesiąt Trzy-Dziewiętnaście – oświadczył schodzący w dół rampy dysputor. Jego wariacje żołądkowe ustały zaraz po lądowaniu. Kobieta cofnęła się mimowolnie czując cierpki niezdrowy oddech Memeda.

- Sześćdziesiąt Trzy-Dziewiętnaście? – powtórzyła nazwę.

- To dziewiętnasty świat wcielony przez Sześćdziesiątą Trzecią Ekspedycję do Imperium – wyjaśnił Memed – chociaż rzecz jasna etap aneksji jeszcze nie dobiegł końca. Nie ratyfikowano jak dotąd traktatu wspólnotowego. Lord gubernator elekt Rakris ma kłopoty z budową większości parlamentarnej, ale nazwa Sześćdziesiąt Trzy-Dziewiętnaście powinna się przyjąć. Miejscowi nazywają ten świat Terrą, a przecież nie możemy mieć dwóch Ziem, prawda? Jak rozumiem, ten temat powoduje wyjątkowe ożywienie w parlamencie...

- Rozumiem – kiwnęła głową Mersadie, podchodząc do jednego z drzew i opierając o jego pień rękę. Drzewo wydało się jej dziwnie... realne. Uśmiechnęła się na myśl o tym wrażeniu i utrwaliła obraz migawkami oczu. W jej umyśle już kształtował się zarys reportażu, pisanego z osobistego punktu widzenia. Posłuży się właśnie poczuciem obcości i tajemnicy nowego świata, tworząc z nich temat przewodni swej opowieści.

- To piękny wieczór – oświadczył dysputor przystając obok kobiety. Swoje woreczki z wymiocinami zostawił na rampie promu, jakby oczekując, że ktoś je za niego posprząta.

Czterej żołnierze armii oddelegowani w charakterze eskorty gości najwyraźniej nie mieli zamiaru tego robić. Pocący się pod swoimi ciężkimi welwetowymi płaszczami i czapkami z daszkiem, podeszli bliżej. Na ramionach mieli zawieszone karabiny.

- Panna Oliton? – zapytał wojskowy z naszywkami oficera – Jest pani oczekiwana.

Mersadie skinęła głową i ruszyła w ślad za nimi. Serce waliło jej niczym młot. To miało być naprawdę wielkie wydarzenie. Tydzień wcześniej jej przyjaciółka i współpracowniczka Euphrati Keeler, która zdołała już osiągnąć więcej niż wszyscy piewcy razem wzięci, przebywając w roli obserwatora we wschodnim mieście Kaentz stała się świadkiem odnalezienia żywego Maloghursta.

Rzecznik marszałka wojny, uważany za zmarłego od chwili zestrzelenia promów poselstwa, przeżył dzięki kapsule ratunkowej. Ciężko ranny, znalazł się pod troskliwą opieką miejscowej rodziny na farmie pod Kaentzem. Keeler trafiła we właściwe miejsce we właściwej chwili, rejestrując przebieg ewakuacji rzecznika. Jej zdjęcia okazały się doskonałym materiałem. Fantastycznie zmontowane, były wyświetlane na ekranach informacyjnych wszystkich okrętów ekspedycji. Wyżsi oficerowie imperialnego kontyngentu autentycznie docenili tę prezentację. Euphrati Keeler znalazła się znienacka na ustach wszystkich. Wojskowi doszli nagle do wniosku, że piewcy wcale nie muszą być złem koniecznym. Dzięki kilku doskonałym zdjęciom Euphrati wypromowała w jeden dzień swą nie lubianą dotąd przez armię funkcję.

Mersadie miała nadzieję, że jej samej uda się osiągnąć coś podobnego. Została wezwana, wciąż nie potrafiła przejść nad tym faktem do porządku. Została wezwana na powierzchnię planety. Już samo wezwanie było czymś niezwykłym, lecz jego wagę podnosiła jeszcze wiedza o tym, kto taki je wysłał. Ten właśnie człowiek osobiście autoryzował jej kartę podróżną i zatroszczył się zarówno o eskortę jak i towarzystwo jednego z najlepszych studentów Sindermanna.

Nie potrafiła pojąć jego motywów. W trakcie ostatniego spotkania okazał się tak brutalny w rozmowie, że szczerze zaczęła rozważać opcję złożenia rezygnacji i powrotu na Ziemię pierwszym dostępnym liniowcem.

Stał na wysypanej drobnymi kamykami ścieżce pomiędzy drzewami. Idąc pomiędzy żołnierzami poczuła nabożny wręcz podziw na widok jego postaci, okrytej ciężkimi płytami pancerza. Pancerz lśnił bielą, tylko na krawędziach znaczyły go pasy czerni. Jego ozdobiony pióropuszem hełm wisiał przy pasie legionisty. Był olbrzymem, mierzył dwa i pół metra.

Kobieta wyczuła skrępowanie towarzyszących jej żołnierzy.

- Zaczekajcie tutaj – poprosiła i usłuchali bez wahania, z wyraźną ulgą. Żołnierz imperialnej armii mógł być prawdziwym twardzielem, ale nawet twardziele nie zamierzali wdawać się w bliższe kontakty z Astartes. Zwłaszcza z jednym z Księżycowych Wilków, synów najpotężniejszego, najbardziej bitnego Legionu.

- Ty też – rzuciła w stronę dysputora.

- W porządku – Memed przystanął w miejscu.

- To było osobiste wezwanie – wyjaśniła.

- W porządku, rozumiem.

Mersadie podeszła do kapitana Księżycowych Wilków. Górował nad nią tak dalece, że musiała zadrzeć głowę i przysłonić dłonią oczy, bo raziły ją ostatnie promienie zachodzącego słońca.

- Piewczyni – powiedział głębokim głosem.

- Kapitanie. Nim przejdziemy do dalszej rozmowy, chciałabym przeprosić za swoje zachowanie podczas naszej poprzedniej...

- Czy gdybym się poczuł urażony, piewczyni, czy sprowadziłbym cię tutaj?

- Jak sądzę, nie.

- Trafne założenie. Poczułem się zirytowany podczas naszej ostatniej rozmowy, ale zdaję sobie sprawę, że zareagowałem w zbyt emocjonalny sposób.

- Moja wypowiedź wykraczała...

- Ta właśnie wypowiedź spowodowała, że pomyślałem właśnie o pani osobie – przerwał jej Loken – Nie mogę pani udzielić bardziej szczegółowych wyjaśnień. Nie mogę, ale powinna pani wiedzieć, że to pani sugestie sprawiły, że znalazłem się tutaj. Siłą rzeczy również dlatego znalazła się tutaj pani. Jeśli taką funkcję mają pełnić piewcy, spełniła pani swoją misję.

Mersadie nie wiedziała, co właściwie odpowiedzieć. Opuściła dłoń i promienie słońca natychmiast wpadły jej w oczy.

- Czy pan... czy pan życzy sobie, abym stała się świadkiem jakiegoś wydarzenia? Mam coś utrwalić?

- Nie – zaprzeczył zdecydowanie – To, co wydarzy się za chwilę, ma bardzo osobisty charakter, ale chcę, by się pani o tym w swoim czasie dowiedziałam, albowiem to w pewnym sensie dzięki pani do tego doszło. Kiedy powrócę i jeśli stwierdzę, że jest to godne uwiecznienia, poproszę o odpowiednią sesję. O ile zechce pani przyjąć moją propozycję.

- Czuję się zaszczycona, kapitanie. Będę oczekiwała pańskiego zaproszenia.

Loken skinął głową.

- Czy powinienem pójść... – zaczął podchodzący z tyłu Memed.

- Nie – odpowiedział Księżycowy Wilk.

- W porządku – odrzekł dysputor cofając się o kilka kroków i udając zainteresowanie korą pobliskiego drzewa.

- Zadała mi pani frapujące pytanie i sprawiła, że ja również je komuś zadałem – powiedział do Mersadie Loken.

- Naprawdę? I jaką pan otrzymał odpowiedź?

- Żadną. Proszę tutaj poczekać – rzekł legionista, po czym odszedł ścieżką w kierunku kanciastego muru, który wprawni w swym fachu kamieniarze przeistoczyli w gruby zielonkawy bastion. Loken znikł pod jedną ze stanowiących wejścia arkad.

Mersadie odwróciła się w kierunku czekających na nią żołnierzy.

- Znacie jakieś gry? – zapytała.

Wojskowi wzruszyli tylko ramionami.

Kobieta wyjęła z kieszeni płaszcza talię kart.

- Pokażę wam jedną – błysnęła zębami w uśmiechu, siadając na trawie i zaczynając rozdawać karty.

Żołnierze odłożyli karabiny na ziemię i zgromadzili się wokół piewczyni.

- Żołnierze uwielbiają karty – powiedział jej Ignace Karkasy, kiedy opuszczała okręt, po czym wręczył dziewczynie talię.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:29, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Za wysoko sklepioną arkadą znajdował się zrujnowany wodny ogród. Mur oraz wystające ponad niego korony drzew stały się czarnymi kształtami zarysowanymi na ciemnoczerwonym niebie, przysłaniającymi ostatnie promienie zachodzącego słońca. W ogrodzie panowała niemal całkowita ciemność.

Miejsce to było niegdyś wyłożone równo ciętymi kamiennymi blokami, pomiędzy którymi lśniły kwadratowe płytkie baseny pełne lilii wodnych i kolorowych kwiatów, napełniane przez podziemny strumień. Wokół krawędzi ozdobnych zbiorników rosły niewielkie wierzby płaczące i delikatne porosty.

Podczas ataku na Wysokie Miasto ogród został przeorany powietrznym bombardowaniem. Wiele drzew leżało wyrwanych z korzeniami, spora część kamiennych bloków zmieniła swe położenie, niektóre baseny zwiększyły rozmiary i głębokość rozlewając się do pobliskich kraterów.

Lecz ukryty strumień wciąż płynął, wypełniając wyrwy po pociskach i luki pomiędzy kamiennymi blokami.

Cały ogród przeistoczył się w połyskliwe rozlewisko, z którego wystawały pnie drzew i asymetryczne bryły kamieni tworzące miniaturowe archipelagi.

Niektóre z bloków, długie na dwa metry i na pół wysokie, zostały rozmyślnie ułożone już po bombardowaniu. Wykonano z nich pomost wiodący w głąb ogrodu, ledwie wystający ponad powierzchnię wody.

Loken wstąpił na pomost i zaczął wzdłuż niego podążać. Powietrze przesycone było zapachem wilgoci, legionista słyszał pierwsze głosy wodnych płazów i dźwięk skrzydeł insektów. Wodne lilie, ledwie widoczne w pogłębiającym się mroku, unosiły się na wodzie po obu stronach kamiennego mostu.

Kapitan nie czuł strachu. Stworzono go po to, by nie odczuwał takich emocji, ale znał podekscytowanie i prorocze przeczucia, które przyśpieszały bicie jego serca. Wiedział, że lada chwila w jego życiu dokona się zwrot, a miał w sobie dość wiary, aby otworzyć się na nowe doświadczenia. Jego świat już uległ znaczącym zmianom w ostatnim czasie, wraz z wyniesieniem Horusa do rangi marszałka i zmianom w założeniach strategicznych krucjaty. Nadchodziła nowa faza, nowy etap kariery.

Loken przystanął na moment i przeniósł spojrzenie ku nocnym przestworzom, na których zapalały się pierwsze gwiazdy. Nowe czasy, pełne chwały. Podobnie jak sam kapitan, cała ludzkość znalazła się w obliczu punktu zwrotnego, gotowa na wykonanie kroku ku wielkości.

Legionista był już głęboko wewnątrz wodnego ogrodu, daleko poza światłami lądowiska, ogrodzeniem, blaskiem miasta. Słońce dawno już zaszło, wokół czaiła się ciemność.

Pomost nagle się urwał, za jego krawędzią połyskiwała w mroku woda. Gdzieś dalej, jakieś trzydzieści metrów w głębi ogrodu, niewielka kępa drzew odcinała się czarnymi konturami na tle nieco jaśniejszego nieba. Kapitan zastanawiał się przez chwilę, czy aby nie powinien na coś zaczekać, ale wtedy spostrzegł znienacka krótki błysk światła w kępie drzew; płomień, który zniknął tak samo nieoczekiwanie jak się pojawił.

Loken zszedł z kamiennego bloku do sięgającej mu po łydki wody, zmarszczki na jej ciemnej powierzchni rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Zaczął brodzić w kierunku wysepki, żywiąc ogromną nadzieję, że jego stopa nie natrafi nagle na jakąś niewidoczną dziurę i doprowadzi do upadku, który nadałby tej szczególnej chwili zbędnie komicznego wymiaru.

Kiedy dotarł do linii brzegowej wysepki, zatrzymał się w mroku próbując przebić wzrokiem ciemność.

- Podaj nam swe imię – zażądał czyjś głos, przemawiający w języku cthoniańskim, ojczystej mowie kapitana, bitewnym dialekcie Księżycowych Wilków.

- Jestem Garviel Loken – odpowiedział.

- Jaką pełnisz funkcję?

- Jestem kapitanem Dziesiątej Kompanii Szesnastego Legionu Astartes.

- Komu winien jesteś lojalność?

- Marszałkowi wojny i Imperatorowi.

Zapadła chwila ciszy, przerywana jedynie kumkaniem żab i cykaniem insektów kryjących się w wodnych chaszczach.

Głos przemówił ponownie, wypowiadając dwa słowa.

- Oświetlcie go.

Loken usłyszał cichy zgrzyt metalowej osłony latarni i dostrzegł nikłą ciepłą poświatę płomienia. Na brzegu wysepki stały trzy postacie, jedna z nich trzymała latarnię w ręku.

Aximand. Torgaddon, latarnik. Abaddon.

Podobnie jak sam Loken, trzej legioniści mieli na sobie pancerze siłowe, światło latarni błyszczało na krawędziach ich zbroi. Wszyscy odsłonili twarze, grzebieniaste hełmy przypasali do boków.

- Ręczysz za to, że jest tym, za kogo się podaje? – zapytał Abaddon. Pytanie te wydało się dziwnie nie na miejscu, ponieważ cała obecna w ogrodzie czwórka znała się przynajmniej z widzenia. Loken zrozumiał, że padło, gdyż stanowiło element ceremonii.

- Ręczę za niego – odrzekł Torgaddon – Zapalmy silniej światło.

Abaddon i Aximand odeszli na boki, zaczęli zdejmować osłony z tuzina innych lamp zawieszonych na gałęziach pobliskich drzew. Kiedy skończyli, wszyscy czterej legioniści skąpani byli w złotawej poświacie. Torgaddon odłożył własną lampę na ziemię.

Trio oficerów weszło do wody stając naprzeciw Lokena. Tarik Torgaddon był największym z nich, jego psotny uśmieszek nie znikał nawet na chwilę z twarzy Wilka.

- Uspokój się, Garvi – zachichotał – My nie gryziemy.

Loken odpowiedział niepewnym uśmiechem, ale zdenerwowanie wcale go nie opuszczało. Po części winę za ten stan rzeczy ponosił wysoki status trzech oficerów, lecz kapitan nie spodziewał się również aż tak okultystycznego przebiegu całej ceremonii.

Horus Aximand, kapitan Piątej Kompanii, był najmłodszym i najniższym wzrostem spośród uczestników spotkania. Miał krępą, ale masywną budowę ciała. Gładko ogoloną skórę głowy natarł olejkiem, dzięki czemu odnieść można było wrażenie, że odbijał się od niej blask lamp. Aximand, podobnie jak wielu innych należących do młodszej generacji legionistów, nosił imię swego Patriarchy, ale tylko on jeden używał go otwarcie. Jego pełna godności twarz o szeroko rozstawionych oczach i orlim nosie uderzała podobieństwem do oblicza marszałka wojny i dzięki temu kapitan zyskał żartobliwy przydomek „Mały Horus”. Mały Horus Aximand, wyśmienity wojownik, doskonały taktyk, skinął głową witając Lokena.

Ezekyle Abaddon, Pierwszy Kapitan Legionu, był wysokim mężczyzną. Plasując się gdzieś pomiędzy Lokenem i Torgaddonem pod wzglądem wzrostu, zdawał się pozornie górować ponad nimi wszystkimi z powodu zaplecionego w górę warkocza zdobiącego szczyt jego wygolonej po bokach głowy. Kiedy nie nosił hełmu, Abaddon usztywniał swe czarne włosy srebrnym pasem materiału sprawiając, że grzywa ta przywodziła na myśl koronę palmy. Podobnie jak Torgaddon, Abaddon należał do Kwartetu od początków jego istnienia. Podobnie jak Torgaddon i Aximand, Abaddon posiadał takie same szeroko rozstawione oczy i orli nos: przypominające cechy wyglądu marszałka wojny - chociaż największe podobieństwo do Horusa zdradzał w tej trójce Aximand. Wszyscy trzej wyglądali niczym rodzeni bracia, łączył ich wspólny materiał genetyczny i honor towarzyszy broni.

Teraz Loken miał się stać jednym z nich.

Od dawna istniało przekonanie, że wielu Księżycowych Wilków jest niezwykle podobnych z wyglądu do swego Patriarchy. Zazwyczaj zrzucano te przypadki na karb inżynierii genetycznej, niemniej jednak legioniści najbardziej podobni do Horusa uważani byli za szczęściarzy i nazywano ich potocznie „Synami Horusa”. Tytuł ten poczytywano sobie za zaszczyt i niezaprzeczalnie „Synowie” awansowali w strukturach Legionu szybciej od innych Astartes. Loken wiedział doskonale, że wszyscy poprzedni członkowie Kwartetu byli „Synami Horusa”. W tym akurat przypadku kapitan Dziesiątej Kompanii okazał się wyjątkowy, on bowiem posiadał klasyczną bladoskórą urodę czystego Cthonianina. Miał stać się pierwszym nie-„Synem” wstępującym w szeregi Kwartetu.

Chociaż wiedział jak głupie to wrażenie, nie potrafił odrzucić pełnego satysfakcji przekonania, że trafił do tego elitarnego kręgu dzięki swemu militarnemu talentowi, a nie kaprysowi uwarunkowanej genetycznie fizjonomii.

- To prosta ceremonia – oświadczył Abaddon – Poręczono za ciebie, wyrazili się o tobie pochlebnie wielcy ludzie. Zarówno nasz Patriarcha jak i lord Dorn wymienili twoje imię.

- Wy też, jak mniemam – odrzekł Loken.

Abaddon uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Niewielu dorównuje ci w sztuce wojowania, Garvielu. Miałem cię na oku i dowiodłeś słuszności mego wyboru, kiedy udało ci się zdobyć pałac przede mną.

- Łut szczęścia.

- Nie istnieje coś takiego jak szczęście – burknął Aximand.

- Mówi tak, bo sam nigdy szczęścia nie miał – odparował Torgaddon.

- Mówię tak, bo szczęście nie istnieje – nie ustępował Aximand – Nauka dobitnie tego dowiodła. Nie ma czegoś takiego jak szczęście, jest tylko sukces lub jego brak.

- Szczęście – powtórzył Abaddon – Czyż to nie wygodne słowo dla skromnego człowieka? Garviel jest zbyt skromny, by powiedzieć wprost „Tak, Ezekyle, wykiwałem cię, zdobyłem pałac i wygrałem tam, gdzie ty nie dałeś rady”. Po prostu nie potrafi tego powiedzieć. Ogromnie cenię skromnych ludzi, ale prawda jest taka, Garvielu, że trafiłeś tutaj właśnie przez wzgląd na swój nadzwyczajny zmysł wojownika.

- Dziękuję, sir – odparł Loken.

- Czas na pierwszą lekcję – powiedział Abaddon – W Kwartecie wszyscy są sobie równi. Tutaj szarże nie istnieją. Przed Legionem będziesz się do mnie zwracał per „sir” lub „pierwszy kapitanie”, ale w prywatnych kontaktach taka ceremonialność nie jest potrzebna. Mam na imię Ezekyle.

- Horus – dodał Aximand.

- Tarik – przedstawił się Torgaddon.

- Rozumiem – skinął głową Loken – Ezekyle.

- Reguły związane z naszą konfraternią są proste – powiedział Aximand – ale nie niosą ze sobą żadnych obowiązków kolidujących trwale z twoją dotychczasową funkcją. Musisz być przygotowany do spędzania większej ilości czasu w sztabie oraz pełnienia funkcji doradczych u boku marszałka. Czy pomyślałeś już o zastępcy dla Dziesiątej pod czas twojej nieobecności?

- Tak, Horusie.

- Vipus? – uśmiechnął się Torgaddon.

- Chciałbym – odpowiedział Loken – ale ten zaszczyt przysługuje Jubalowi. Starszeństwo i stopień.

Aximand potrząsnął przecząco głową.

- Lekcja druga. Kieruj się głosem serca. Jeśli pokładasz zaufanie w Vipusie, awansuj jego. Nigdy nie gódź się na kompromisy. Jubal to duży chłopiec, jakoś to zniesie.

- Istnieją też inne obowiązki i zadania – wtrącił Abaddon – Straż honorowa, ceremonie, podejmowanie poselstw, narady i odprawy generalne. Jesteś zdecydowany brać w tym wszystkim udział? Twoje życie ulegnie sporym zmianom.

- Jestem zdecydowany – odpowiedział Loken.

- Więc zostaniesz przyjęty pomiędzy nas – Abaddon minął Lokena i wszedł do płytkiego rozlewiska znikając poza zasięgiem światła lampy. Aximand podążył w jego ślady. Torgaddon trącił Lokena w ramię prosząc go tym gestem o pójście w ślady reszty rozmówców.

Kiedy wszyscy znaleźli się w wodzie, uformowali krąg. Abaddon nakazał ciszę i bezruch, dopóki tafla wody nie wygładziła się ponownie przywodząc na myśl ciemną powierzchnię lustra. Silny blask wschodzącego księżyca odbijał się na wodzie pomiędzy sylwetkami mężczyzn.

- Jedyny i odwieczny świadek inicjacji – powiedział Abaddon – Księżyc. Symbol naszego Legionu. Każdy członek Kwartetu wstępował do niego w blasku księżyca.

Loken kiwnął głową.

- Ten wydaje się niewielki, kiepski – dodał Abaddon unosząc głowę ku nieboskłonowi – ale powinien wystarczyć. Do ceremonii potrzebne też jest odbicie księżyca. Na początku istnienia Kwartetu, dobre dwieście lat temu, faworyzowano odbicie obrazu w gładkiej misie lub w lustrze. Tutaj wystarczy nam sama woda.

Loken skinął ponownie głową. Jego uczucie zdenerwowania i niepokoju powróciło ze zdwojoną siłą. To był rytuał, który niebezpiecznie kojarzył mu się z obrzędami nekromantów i spiritualistów. Całą ceremonię zdawał się przesycać mistycyzm i przesądność, należące do tego rodzaju duchowych rozterek, które Sindermann nakazywał zdecydowanie zwalczać.

Kapitan czuł, że musi coś powiedzieć, zanim będzie za późno.

- Jestem człowiekiem wiary – oświadczył cichym głosem – a moja wiara leży w prawości Imperium. Nie będę się kłaniał żadnym bożkom ani oddawał czci duchom. Wyznaję jedynie empiryczną czystość imperialnych dogmatów oświecenia.

Pozostali trzej legioniści spojrzeli na niego uważnie.

- Mówiłem wam, że jest szczery aż do bólu – powiedział Torgaddon.

Abaddon i Aximand roześmiali się cicho.

- Tutaj nie ma duchów, Garvielu – odparł Abaddon kładąc dłoń na ramieniu Lokena.

- Nie zamierzamy cię opętać – dodał Aximand.

- To tylko taki stary zwyczaj, tradycja. Zawsze robiliśmy to w ten sposób – wyjaśnił Torgaddon – Trzymamy się jej jedynie dlatego, by podkreślić, jak bardzo jest to dla nas znacząca chwila. Przyjmij, że to rodzaj pantomimy.

- Tak, pantomimy – przytaknął Abaddon.

- Chcemy, aby ta chwila stała się wyjątkowa dla cienie, Garvielu – powiedział Aximand – Chcemy, abyś ją zapamiętał. Uważamy, że inicjacja musi się wiązać z ceremonialnością, więc odwołujemy się do dawnych zwyczajów. Może to wyglądać zbyt teatralnie, ale sądzimy, że oddaje ducha powagi tej chwili.

- Rozumiem – odpowiedział Loken.

- Na pewno? – zapytał Abaddon – Za chwilę przyjdzie ci złożyć przyrzeczenie. Przyrzeczenie równie ważne i wiążące jak każde składane do tej pory bitewne wotum. Człowiek przed człowiekiem. To jest braterstwo dusz, a nie jakiś okultystyczny pakt. Stajemy wspólnie w świetle księżyca i składamy ślubowanie, które tylko śmierć może unieważnić.

- Rozumiem – Loken wciąż czuł się głupio – Chcę je złożyć.

Abaddon skinął w odpowiedzi głową.

- Zostań zatem naznaczony. Wymieńcie imiona pozostałych.

Torgaddon skłonił głowę i wyrecytował dziewięć imion. Od początku istnienia Kwartetu tylko dwunastu mężczyzn miało zaszczyt do niego należeć, w tym trzech towarzyszących Lokenowi legionistów. Sam kapitan miał lada chwila zostać trzynastym z nich.

- Keyshen. Minos. Berabaddon. Litus. Syrakul. Deradaeddon. Karaddon. Janipur. Sejanus.

- Odeszli w chwale – powiedzieli unisono Abaddon i Aximand – Opłakani przez Kwartet. Tylko śmierć może zakończyć tę służbę.

Ślubowanie, które tylko śmierć może unieważnić. Loken powtórzył w myślach słowa Abaddona. Śmierć była jedyną stałą rzeczą w przyszłości Astartes. Brutalna śmierć. Pytanie nie brzmiało „czy”, tylko „kiedy”. Służąc Imperium każdy z nich prędzej czy później miał oddać swe życie. Astartes podchodzili do tej kwestii nad wyraz flegmatycznie. Śmierć mogła przyjść natychmiast, jutro lub za rok – była jednak nieunikniona.

W przekonaniu tym dźwięczała głęboka nuta ironii losu. Według wiedzy zgromadzonej przez genetyków i gerontologów, Astartes podobnie jak Patriarchowie byli nieśmiertelni. Upływ lat nie miał ich postarzać, nie miało ubywać im sił witalnych. Mogli żyć wiecznie... pięć tysięcy lat, dziesięć tysięcy, być może nawet jeszcze dłużej. Przeciąć tę niekończącą się nić życia mogła jedynie kosa wojny.

Nieśmiertelni, ale nie nietykalni. Ta biologiczna nieśmiertelność okazała się efektem ubocznym procesu tworzenia Astartes. Tak, w teorii mogli żyć wiecznie, ale nigdy nie mieli otrzymać takiej szansy. Nieśmiertelność była efektem ubocznym procesu tworzenia wojowników. Astartes rodzili się nieśmiertelni po to tylko, by oddać swe życie w walce. Taki był cel ich istnienia. Krótkie, chwalebne istnienia – jak życie Hastura Sejanusa, którego miejsce Loken miał właśnie zająć. Tylko Imperator, który jako jedyny zdołał się całkowicie wyzwolić z ograniczeń ludzkiego organizmu, mógł żyć naprawdę wiecznie.

Loken próbował wyobrazić sobie przyszłość, ale nie potrafił ukształtować w myślach wyraźnej wizji. Śmierć miała wymazać ich wszystkich z kart historii. Nawet wielki pierwszy kapitan Ezekyle Abaddon nie miał wiecznie stąpać po polach bitew ludzkości.

Loken westchnął w myślach. Dzień taki będzie bez wątpienia dniem wielkiego żalu i rozpaczy. Ludzie będą wykrzykiwać imię Abaddona, on jednak już nie powróci.

Kapitan próbował też wyobrazić sobie własną śmierć. Przez jego umysł przepływały obrazy wyimaginowanych bitew. Stał u boku Imperatora, walcząc na ostatniej rubieży z jakimś nieznanym, ale potężnym nieprzyjacielem. Patriarcha Horus również to był, rzecz jasna. Musiał być. Bez niego wizja tej bitwy nie byłaby taka sama. Loken walczył w niej i umierał, być może umierał tam również sam Horus, aż do końca broniący osoby Imperatora.

Chwała. Chwała, jakiej kapitan nawet sobie nie potrafił do końca wyobrazić. Taka bitwa stałaby się wieczystym wspomnieniem w ludzkich umysłach; podwaliną, na której oparta zostałaby cała ludzka kultura.

Potem, przez ułamek chwili, Loken ujrzał wizję innej śmierci: był w niej samotny, z dala od przyjaciół i swego Legionu, umierający od głębokich ran na jakiejś pozbawionej nazwy skalistej planecie. Chwila jego odejścia miała w tej wizji trwałość równie silną jak rozwiewający się dym.

Loken przełknął ślinę. Tak czy owak, służył Imperatorowi i bez względu na wszystko zamierzał mu służyć wiernie do samego końca.

- Imiona zostały wypowiedziane – kontynuował Abaddon – Spośród nich, cześć oddajemy Sejanusowi, który odszedł jako ostatni.

- Cześć Sejanusowi! – krzyknęli Torgaddon i Aximand.

- Garvielu Lokenie – Abaddon spojrzał w stronę kapitana Dziesiątej Kompanii – Zapytujemy cię, czy chcesz zająć miejsce Hastura Sejanusa. Co nam odpowiesz?

- Uczynię to z chęcią.

- Czy złożysz przyrzeczenie wiążące cię z braterstwem Kwartetu?

- Złożę – odpowiedział Loken.

- Czy zaakceptujesz naszą więź i będziesz nas traktował jak braci?

- Będę.

- Czy będziesz lojalny i uczciwy wobec Kwartetu po koniec swych dni?

- Będę.

- Czy będziesz służył Księżycowym Wilkom tak długo jak długo nosić będą to chlubne i zaszczytne miano?

- Będę.

- Czy przyrzekasz to naszemu dowódcy, który jest Patriarchą ponad nami wszystkimi? – zapytał Aximand.

- Przyrzekam.

- I Imperatorowi, który stoi ponad wszystkimi Patriarchami, wiecznie żywemu?

- Przysięgasz nigdy nie okazać zwątpienia w ideały Imperium Ludzkości, bez względu na to, w obliczu jakiego zła miałbyś stanąć? – zaczął swoją część ślubowania Torgaddon.

- Przysięgam.

- Przysięgasz stawać z odwagą przeciwko wrogom naszego gatunku?

- Przysięgam.

- I w walce zabijać za tych, co żyją i za tych, ci odeszli?

- Zabijać za żyjących! Zabijać za poległych! – zawołali jednym głosem Abaddon i Aximand.

- Uczynię to.

- Bez względu na cenę?

- Bez względu na cenę.

- Twoje ślubowanie zostało przyjęte, Garvielu. Witaj w Kwartecie. Tarik? Oświetl nas.

Torgaddon zdjął z pasa sygnałową rakietnicę, wystrzelił racę w niebo. W przestworzach wykwitła wielka kula ostrego białego światła.

Wśród wpadających z sykiem do wody iskier czterej Astartes zaczęli wymieniać uściski dłoni i poklepywać się po plecach. Torgaddon, Aximand i Abaddon kolejno objęli po bratersku Lokena.

- Jesteś teraz jednym z nas – wyszeptał mu do ucha Torgaddon.

- Jestem – odpowiedział szeptem Loken.


* * *


Później, na wysepce, w blasku latarni, naznaczyli hełm Lokena tuż nad prawym wizjerem ikoną księżycowego sierpa. Znak ten symbolizował nową funkcję kapitana. Na hełmie Aximanda widniała połowa księżyca – kwadra, Torgaddon miał nów, a Abaddon pełnię. W ten sposób cztery fazy księżycowego cyklu zostały rozdzielone pomiędzy czterech członków Kwartetu.

Potem siedzieli na ziemi, rozmawiając i żartując, dopóki słońce nie wzeszło ponownie.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Pon 22:33, 05 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Grali w karty w blasku chemicznych lamp. Prosta gra zaprezentowana przez Mersadie została już dawno zarzucona na rzecz przebijania stosu kartami systemem zaproponowanym przez jednego z żołnierzy. Potem do grupki dołączył dysputor Memed i z wielkim trudem zaczął wyjaśniać wojskowym zawiłości reguł jednej ze starożytnych gier karcianych.

Memed tasował i rozkładał karty z niezwykłą zwinnością palców. Jeden z żołnierzy zagwizdał na ten widok znacząco, chociaż z nutą drwiny.

- Widać tutaj rękę prawdziwego karciarza – zauważył jakiś oficer.

- To stara gra – zaczął Memed – która z pewnością przypadnie wam do gustu. Ma długą historię, jej korzenie giną w mrokach początków Wielkiej Nocy. Prowadziłem nad nią kiedyś badania i odkryłem, że była nad wyraz popularna zarówno wśród ludów Antycznej Meryki jak i plemion Franków.

Dysputor rozegrał kilka partii z odkrytymi kartami wyjaśniając zasady, ale Mersadie wciąż miała kłopoty z zapamiętaniem, który układ kart wygrywał ponad którym. W trakcie siódmej partii uznała, że opanowała zasady dostatecznie dobrze, po czym odsłoniła rękę, w której miała karty w jej mniemaniu słabsze od kart Memeda.

- Nie, nie – uśmiechnął się dysputor – Wygrałaś.

- Ale ty masz znowu czwórkę.

- Mimo wszystko – wziął do dłoni jej karty – Widzisz?

Potrząsnęła przecząco głową.

- To dla mnie ciągle za trudne.

- Oznakowania na kartach to klasy starożytnej społeczności – powiedział tonem nauczyciela Memed – Miecze to kasta arystokratów-wojowników; kubki lub puchary oznaczają duchowieństwo; diamenty lub monety to kupiectwo, a pejcze to kasta robotnicza...

Kilku żołnierzy zaczęło pomrukiwać znacząco.

- Skończ z tym wykładem – uśmiechnęła się Mersadie.

- Przepraszam – wyszczerzył zęby Memed – Tak czy owak, wygrałaś. Ja mam cztery identyczne karty, ale ty masz w zamian asa, monarchę, monarchinię i rycerza. Kwartet.

- Jak to nazwałeś? – Mersadie Oliton wyprostowała się raptownie.

- Kwartet – powtórzył Memed tasując w dłoni czworokątne karty – To stare frankijskie słowo oznaczające cztery królewskie karty, zwane również karetą. Wygrywająca ręka.

Gdzieś za ich plecami, za niewidocznym w ciemności ogrodzeniem, w niebo wystrzeliła znienacka biała raca sygnałowa. Przestworza wypełnił jej ostry blask.

- Wygrywająca karta – mruknęła pod nosem Mersadie. Nagły zbieg okoliczności, a raczej przeznaczenie, przynajmniej w jej mniemaniu, odwróciły znienacka bieg kariery kobiety.

Pojawiły się bardzo zachęcające perspektywy.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 22:10, 08 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Rozmawiałem parę dni temu z Karganem na GG na temat jego wrażeń po lekturze pierwszych kilku rozdziałów "Horus Rising" i przyznał, że jakoś nie potrafi się przyzwyczaić do legionistów z czasów Wielkiej Krucjaty, bo w przeciwieństwie do marinsów z czterdziestego tysiąclecia ich protoplaści wydają mu się jacyś tacy... ludzcy Wink

A co Wy sądzicie o tym cyklu?
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 22:52, 08 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





Horus Heresy #11 - FALLEN ANGELS by Mike Lee

PROLOG

Caliban, 147 rok Wielkiej Krucjaty Imperatora


ICH PRZYBYCIA nie poprzedziły powitalne fanfary, nie witały ich radosne okrzyki tłumu. Powrócili na Caliban w środku nocy, przebijając się przez ciemne chmury późnojesiennej burzy. Jeden po drugim kanonierki przelatywały przez burzowy pas, dostrzegalne dzięki silnym białym lampom na brzuchach maszyn. Przez krótką chwilę czarne kadłuby Stormbirdów podświetlone zostały żółtą poświatą reflektorów kosmoportu, odsłaniającą insygnia uskrzydlonego miecza widniejące na szerokich skrzydłach jednostek.

Kanonierki odpaliły silniki manewrowe i usiadły na płytach lądowiska pośród rzedniejących szybko kłębów gorącego gazu. Chwilę później rozległ się metaliczny klang uderzających w permakryt ramp desantowych, a zaraz potem ciężki chrzęst pancernych butów. Z maszyn wyłonili się potężni giganci o szerokich barach, deszcz siekł wielkimi kroplami płyty czarnych pancerzy siłowych i przesiąkał przez białe komże legionistów. Tu i ówdzie lśniły karmazynową poświatą wizjery hełmów, ale większość Astartes odsłoniła swe głowy. Woda ściekała po ich czołach i twardo zarysowanych szczękach, po lśniących nowością gniazdach sprzęgów neuralnych i gładko ogolonej skórze. Twarze legionistów nie zdradzały żadnych emocji, przywodziły na myśl niewzruszoną skałę.

Przemaszerowali na kraniec lądowiska i uformowali w milczeniu szyk ustawiając się naprzeciw Stormbirdów, z bolterami spoczywającymi w zgięciu prawych ramion. Nad ich głowami nie powiewały dumne sztandary, a okryci chwałą czempioni nie stali przed frontem oddziałów prezentując swe miecze. Cześć i chwałę pozostawili swym wciąż toczącym boje towarzyszom, walczącym pod rozkazami Primarcha na Sarosh wraz z Czwartą Flotą Ekspedycyjną. Pancerze Astartes lśniły nowością i spartańskim wyglądem, tylko kilka z nich nosiło na sobie bitewne szramy. Od czasu opuszczenia Calibanu i dołączenia do Krucjaty Imperatora legioniści wzięli udział w zaledwie jednej bojowej kampanii, a tylko paru z nich miało okazję do stoczenia walki przed otrzymaniem rozkazów nakazujących im powrót do domu.

Dopalacze ryknęły wieszcząc start ociężałych pomimo pustych ładowni Stormbirdów, ustępujących miejsca kolejnym podchodzącym do lądowania maszynom, przebijającym się poprzez ciemnoszare chmury. Szeregi stojących na północnym obrzeżu kosmoportu legionistów rosły z każdą minutą. Przewiezienie na powierzchnię planety całego kontyngentu zajęło ponad cztery godziny, z kanonierkami latającymi według ściśle ustalonej rotacji. Zgromadzeni na płytach lądowiska legioniści czekali w kompletnej ciszy i bezruchu, przypominając smagane wiatrem i deszczem kamienne posągi.

Dwie godziny przed nadejściem brzasku wylądowały ostatnie maszyny. Szeregi Astartes drgnęły nieznacznie, kiedy legioniści budzili się z medytacyjnego letargu przyjmując postawę na baczność na widok pasażerów opuszczających ostatnie cztery Stormbirdy. Najpierw pojawili się ranni: Astartes ciężko poszkodowani podczas bojowego lądowania na Sarosh, przewożeni w stanie śpiączki w antygrawitacyjnych transporterach pod troskliwą opieką apotekariuszy. Jako następna pokład jednej z kanonierek opuściła straż honorowa kontyngentu, złożona z najstarszych stażem i najbardziej doświadczonych legionistów. Prowadził ją brat-kronikarz Israfael, o posępnej twarzy ukrytej pod obszernym kapturem. Każdy z należących do straży honorowej Astartes nosił na pancerzu komżę przeszywaną pasami w barwach rubinu, szafiru, szmaragdu, adamandytu lub złota, dowodzących ich poświęcenia dla jednej z dyscyplin Wielkich Misteriów. Każdy z wyjątkiem jednego.

Zahariel maszerował dziesięć kroków za bratem Israfaelem, z głową zakapturzoną na podobieństwo swego mentora i pancernymi rękawicami wsuniętymi w szerokie rękawy komży. Czuł się dziwnie nie na miejscu pośród członków straży honorowej, ale Israfael pozostał w tej kwestii nieugięty.

- Ocaliłeś na Sarosh każdego z nas – oświadczył kronikarz, jeszcze na pokładzie Wrath of Caliban – Ocaliłeś nawet Primarcha. A przy tym spędziłeś w ostatnich dniach więcej czasu u boku Luthera, niż my wszyscy razem wzięci. Jeśli nie zasługujesz na miejsce w straży honorowej, nikt inny też nie zasługuje.

Eskorta podążała w ślad za rannymi braćmi, przewiezionymi przed frontem stojących na baczność Mrocznych Aniołów, a następnie odesłanymi szybkim transportem do doskonale wyposażonego szpitalu w Aldurukh. Israfael zatrzymał straż honorową pośrodku pierwszego szeregu legionistów i cichą komendą nakazał jej członkom zwrot. Dwanaście butów huknęło jednocześnie o powierzchnię mokrego od deszczu permakrytu i wszyscy zgromadzeni na lądowisku legioniści znieruchomieli ponownie. Deszcz uderzał kroplami w kaptur Zahariela, mokry materiał przywierał coraz mocniej do szczytu gładko ogolonej czaszki mężczyzny.

Rampa desantowa ostatniego Stormbirda zaczęła opadać z cichym sykiem hydraulicznych siłowników. Na płytę lądowiska padła ciemnoczerwona poświata, zarysowująca długim cieniem sylwetkę schodzącej po rampie samotnej postaci.
Dokładnie w tym samym momencie ulewny deszcz przeszedł na chwilę w mżawkę, a skowyczący przeraźliwie wiatr ucichł na widok Luthera stawiającego ponownie stopę na ziemi Calibanu. Dawny rycerz miał na sobie błyszczącą zbroję w barwach czerni i złota, ściśle dopasowaną do ciała w stylu calibańskim i bardzo się odróżniącą od pękatych pancerzy siłowych typu Crusader noszonych przez Astartes. Wykonana ze spieków węglowych bojowa tarcza z emblematem calibańskiego węża tkwiła przytroczona do jego lewego ramienia, podczas gdy ciemnozielony prawy naramiennik ozdobiony był symbolem uskrzydlonego miecza Pierwszego Legionu. Na jego lewym biodrze wisiał Nightfall, półtoraręczny miecz energetyczny sprezentowany Lutherowi przez samego Liona El’Jonsona w szczęśliwszych czasach, w kaburze na prawym zaś wiekowy i solidnie wyeksploatowany pistolet, który wiele przeszedł w nawiedzanych przez potwory puszczach starego Calibanu. Uskrzydlony hełm skrywał twarz rycerza, a ciężki czarny płaszcz opadał aż do jego kostek, kiedy zmierzał pewnym krokiem w stronę zgromadzonych na lądowisku legionistów.

Gdy zatrzymał się równe dwadzieścia kroków przed pierwszym szeregiem Astartes, spoczęły na nim oczy wszystkich Aniołów. Odwzajemnił ich spojrzenia błyszczącym emocjami wzrokiem. Chociaż posiadł wiele fizycznych udoskonaleń ciała podobnych do tych zastosowanych wobec Zahariela i pozostałych legionistów, okazał się zbyt stary do implantacji kompletnego genoziarna. Astartes przerastali go o głowę, a mimo to aura tego człowieka sprawiała, że w ich oczach wydawał się znacznie większy. Nawet Israfael, Terranin z pochodzenia, nie potrafił ukryć ogromnego szacunku i poważania wobec prawej ręki Jonsona. Luther należał do tego rodzaju ludzi, którzy pojawiali się raz na tysiąc lat; był człowiekiem, który mógłby samodzielnie zjednoczyć cały Caliban, gdyby nie ubiegł go ktoś jeszcze większy: Lion El’Jonson.

Luther spoglądał na Astartes jeszcze przez chwilę, a potem podniósł do góry ręce i zdjął swój hełm. Miał przystojną prostoduszną twarz o wysokich kościach policzkowych i orlim nosie. Jego ciemne przenikliwe oczy sprawiały wrażenie kawałków wypolerowanego obsydianu, a krótko obcięte kruczoczarne włosy przylegały gładko do mokrej skóry.

Gdzieś na południu przetoczył się ogłuszający dźwięk gromu i burza natychmiast przybrała na sile, ponownie siekąc strugami wody kosmoport. Luther skierował swą twarz ku przestworzom i przymknął oczy, a Zahariel mógłby przysiąc, że dostrzegł ledwie zauważalny uśmiech błąkający się na ustach mężczyzny, kiedy krople deszczu uderzały w jego policzki. Mżawka przeszła w ulewę.

Luther odetchnął pełną piersią i przeniósł spojrzenie z powrotem na milczących legionistów. Tym razem na jego twarzy gościł szeroki przyjazny uśmiech, ale Zahariel nie dostrzegał równej mu radości w oczach swego zwierzchnika.

- Witajcie w domu, bracia – powiedział grzmiącym głosem niosącym się daleko pomimo wiatru i deszczu – Przykro mi, że nie mogę wam obiecać wystawnej uczty, stosownie do obyczaju powitania rycerza wracającego z dalekiej wyprawy. Jeśli będziemy mieli szczęście i będziemy dzielnie walczyć, być może uda nam się dokonać szybkiego rajdu na kuchnię mistrza Luwina i splądrować przed nadejściem świtu jego zapasy.

Wielu legionistów roześmiało się gromko na samą myśl o takim czynie, pamiętając Luwina jako trzęsącego kuchnią Aldurukhu tyrana. Sam Zahariel pozwolił sobie na ciche parsknięcie wspominając swe lata w roli aspiranta przemierzającego hole i korytarze kamiennej fortecy. Po raz pierwszy od opuszczenia Sarosh poczuł ochotę, by ponowie zobaczyć Aldurukh.

Zanim śmiechy ucichły całkowicie, Luther umieścił swój hełm pod prawą pacją i skinął głową w stronę straży honorowej.

- W porządku – powiedział lekkim tonem – Pora zobaczyć, na ile ta stara skała się zmieniła pod naszą nieobecność.

Nie dodając nic więcej Luther obrócił się w miejscu i ruszył w stronę drogi dojazdowej do kosmoportu, wyprostowany jak strzała i z wysoko uniesioną głową. Członkowie eskorty natychmiast podążyli jego śladem i chwilę później całe lądowisko wibrowało już w rytm równych kroków setek pancernych butów zmierzającego ku odległej fortecy kontyngentu.

Luther maszerował na cele kolumny niczym legendarny zdobywca, powracając na Caliban w glorii zwycięstwa, a nie z brzemieniem wygnańca. Był to w opinii Zahariela widok budzący należne wrażenie, ale kronikarz zastanawiał się, czy którykolwiek z jego braci dał się nim zwieść i oszukać.
Zobacz profil autora
PostWysłany: Czw 23:36, 08 Kwi 2010
Keth
Mistrz Gry
 
Dołączył: 30 Sie 2007
Posty: 4663
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Nibylandia
Płeć: Mężczyzna





WEDŁUG wersji oficjalnej odesłano ich z powrotem na Caliban, ponieważ Wielka Krucjata wkraczała w nową fazę operacyjną i Pierwszy Legion desperacko potrzebował uzupełnień mogących sprostać planom strategicznym Imperatora. Lion doszedł do wniosku, że doświadczeni legioniści byli niezbędni w realizacji przyśpieszonego procesu szkoleniowego, toteż w obieg ruszyła lista, na której gromadzono nazwiska kandydatów do funkcji instruktorów. Po zaledwie tygodniu od chwili rozpoczęcia pierwszej operacji bojowej Zahariel oraz ponad pięciuset jego braci – więcej niż połowa legii – odkryło, że wycofano ich z czynnej służby.

Wieści te oszołomiły wszystkich. Zahariel widział szok i dezorientację w oczach swych braci, kiedy okrętowali się na jednostce przygotowywanej do dalekiej podróży na Caliban. Skoro Legion tak bardzo potrzebował ludzi, dlaczego wycofano ich z linii frontu? Szkolenie rekrutów było zajęciem dla starszych wiekiem Aniołów: ludzi dysponujących ogromną wiedzą i doświadczeniem, ale ograniczonych już fizycznie. Tak właśnie postępowano na ich macierzystym świecie od całych pokoleń… i nie uszło niczyjej uwadze, że praktycznie wszyscy odsyłani do domu Astartes pochodzili z Calibanu, a nie z Terry.

Ironia losu sprawiła, że właśnie oświadczenie Primarcha o przekazaniu zwierzchnictwa nad programem szkoleniowym Lutherowi wzbudziło we wszystkich podejrzenia, iż wydarzyło się coś złego. Człowiek, który był prawą ręką Jonsona od dziesiątek lat i który wspiął się aż do rangi drugiego w hierarchii dowódcy Legionu, chociaż nie dane mu było przeistoczenie w pełnego Astartes, nie miał najniejszego powodu, by opuścić Krucjatę i zająć się trenowaniem młodych rekrutów w Aldurukhu.Odsyłano go tak daleko od Liona jak to tylko było możliwe, a wyselekcjonowany do roli instruktorów kontyngent miał podzielić jego los wygnańca.

Wypełnili otrzymane rozkazy co do joty, bez pytań i wyrazów oporu, dokładnie tak jak ich wyszkolono… lecz Zahariel dostrzegał zwątpienie i troskę czające się w umysłach jego braci. Co takiego uczyniliśmy? Czym zawiniliśmy? Lecz Luther nie pozostawił swym podwładnym zbyt wiele sposobności na jałowych rozmyślań – kiedy tylko Wrath of Caliban wszedł w Osnowę, Luther wdrożył w życie rygorystyczny program kontroli ekwipunku, ćwiczeń bojowych i musztry ograniczający do minimum czas wolny legionistów. Dla wszystkich stało się oczywiste, że zastępca Jonsona przystąpił z pełnym zaangażowaniem do realizacji planu Primarcha i nie zamierzał szczędzić wysiłków, by wykonać wszystkie jego założenia. Kiedy nie uczestniczył aktywnie w zajęciach treningowych i podczas inspekcji, spędzał resztę czasu w swej kabinie rozpisując program przyśpieszonych szkoleń dla młodej kadry w Aldurukhu.

Zahariel również nie narzekał na brak wolnego czasu, chociaż szybko odkrył, że zaoszczędzono mu udziału w większości rutynowych zajęć zmuszając w zamian do koncentracji nad doskonaleniem psionicznego kunsztu pod opieką brata-kronikarza Israfaela oraz pełnienia roli nieoficjalnego adiutanta Luthera.

Stosowny rozkaz nadszedł krótko po rozpoczęciu podróży. Luther potrzebował kogoś do pomocy przy rozpisywaniu nowego programu ćwiczeń oraz organizacji zajęć na pokładzie okrętu i osobiście wybrał do tej roli Zahariela. Większość członków kontyngentu przekonana była, że za wyborem młodego Astartes stały ich wspólne przejścia podczas zaaranżowanej przez Saroshi próby zamordowania Primarcha na pokładzie pancernika Invincible Reason. Częściowo mieli w tej kwestii rację, lecz nie znali prawdziwych pobudek Luthera.

Saroshi okazali się wysoko rozwiniętą kulturowo cywilizacją, która skrywała przerażającą tajemnicę. W zamierzchłej przeszłości mrocznych czasów znanych pod nazwą Wieku Sporów zawarli pakt z potworną istotą w zamian za własne przetrwanie. Kiedy Mroczne Anioły przystąpiły do realizacji procesu formalnego przyłączenia Saroshi do Imperium, ich przywódcy podjęli próbę zgładzenia Primarcha Legionu za pomocą nuklearnej bomby przemyconej na pokład flagowego okrętu. Gdyby pułapka ta nie została odkryta przez Luthera i Zahariela, Legion odniósłby katastrofalny w skutkach cios, po którym być może nigdy już by się nie podniósł.

Luther ani razu w trakcie podróży nie nawiązał do tamtego incydentu, ale niewypowiedziane pytania zdawały się wisieć w powietrzu pomiędzy nim i Zaharielem. Czy Jonson domyślał się prawdy? Czy to dlatego Luther został odesłany, a Zahariel ukarany tym samym za swój udział w owym wydarzeniu?

Nie było sposobu, by na te pytania odpowiedzieć.
Zobacz profil autora
Kącik literacki DH - tu się nie gra, tylko czyta!
Forum RPG online Strona Główna -> Warhammer 40K
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 4 z 6  
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3, 4, 5, 6  Następny
  
  
 Napisz nowy temat  Odpowiedz do tematu  


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2003 phpBB Group
Theme created by Vjacheslav Trushkin
Regulamin